Jakież to dziwne. Teraz po odejściu Papryki brakuje nam nawet rzeczy, które nam przeszkadzały. Rabia zauważyła, że czuje się dziwnie bez jej szczekania, które tak bardzo kiedyś raniło jej wrażliwy słuch. Ja gdy wracam zmęczony z pracy tęsknie do tych spacerów, które niegdyś wydawały mi się ciężkim, wymuszonym obowiązkiem, który robiłem z miłości dla Papryki, by nie cierpiała bólu pęcherza.
Wiemy to, że zrobiliśmy co w naszej mocy. Wiemy, że odeszła we śnie w naszych objęciach, wyzwolona od bólu i zbędnych męczarni. Wierzymy, że teraz ma lepiej. Wiemy, że takie jest życie i trzeba iść dalej...
Ta wiedza i wiara nie zmienia faktu, że czasem jest smutno, że dom nagle jest bardzo pusty bez naszej ukochanej suni, że bardzo jej nam brak, mimo iż na zawsze pozostanie w naszych secach, we wspomnieniach i w tej książce. Kochamy Cię Papryczko !!!
NARODZINY SZCZENIAKÓW
NARODZINY SZCZENIAKÓW
Papryka sprawiała od kilku dni wrażenie jakby miała rodzić. Właśnie, dlatego do Janki przyjechałem tylko na parę godzin, bo nie mogłem i nie chciałem zostawiać rodzącej suki, bez jej opiekuna. Całe szczęście, że moja niunia to zrozumiała i bez problemów mnie puściła. Dla Papryki, młodej suki, rodzącej po raz pierwszy obecność najbliższej osoby na pewno ją uspokajała i pomagała przetrwać jej te ciężkie chwile. Ktoś musiał odebrać poród i lepiej by była to osoba, której ufa, niż osoba, którą by miała pogryźć. W sumie to Wagę, Hogatę i Noba zdążyła już poznać, lecz nie w takim stopniu jak mnie Obawialiśmy się trochę, że w trosce o szczeniaki, w bólu i zdenerwowaniu młodej, niedoświadczonej matki mogłaby stwarzać kłopoty. Z drugiej strony to też bardzo chciałem być przy tym wzniosłym wydarzeniu – narodzin nowego życia, a w zasadzie kilku. To wielka radość patrzeć na ten cud natury, to wielkie szczęście w nim uczestniczyć. Jakże żałowałem, że nie dane mi było uczestniczyć, być obecnym przy porodzie Ney. Kosztowało to 50 zł, a nas nie było na to stać w tej ciężkiej sytuacji. Tyle problemów wówczas miałem. Z drugiej strony to chamstwo, że za takie rzeczy trzeba płacić.
Gdy przyjechałem nalałem świeżą wodę Papryce i zaryzykowałem pójść na myjkę. Uspakajał mnie fakt, że suki zwykle rodzą wieczorem lub w nocy oraz, że Papryka jeszcze nie zdradzała żadnych objawów obecnych parę minut przed porodem. Jednak, gdy wróciliśmy z myjki stwierdziłem „ to chyba już dziś”. Wkurzało mnie takie czekanie w niepewności.
-Masz racje, zachowuje się tak jak było napisane w książce- potwierdziła Hogata, gdy Papryka drapała w materac, chcąc go jeszcze lepiej przygotować do przyjścia nowych domowników. Cała była spocona i denerwowała się nie mniej niż ja. W oczekiwaniu po raz kolejny czytałem w książce, co trzeba robić, aby poród udał się jak najlepiej. Jednak czytanie czegoś w kółko szybko mnie znudziło, więc zacząłem czytać, ziny. Nie wiele z nich rozumiałem, bo trudno mi było się skupić na tekście. Cały czas myślałem o Papryce, co chwilę przerywałem lekturę i czule ją głaskałem pocieszając przy tym:
- Nie denerwuj się Papryczka, wszystko będzie dobrze. Dzisiaj urodzisz dzieciaczki, wiesz? Takie.....(??). Wiesz ile ich będzie? Nie wiesz? Nie liczyłaś? Nie martw się wszystko będzie dobrze, musisz być dzielna – tak jej gadałem, a ona patrzyła na mnie ufnie swymi zlęknionymi oczyma. Gdy Nobo, Waga i Hogata wyszli do Artura zapalić, (bo u nas w pokoju ze względu na ciężarną mamę panował zakaz) Papryka wyłożyła się nieco na grzbiecie i zaczęła stękać. Głaszcząc ją delikatnie uspakajałem ją i mówiłem cicho:
- Przyj Papryka, przyj.
W międzyczasie do pokoju weszła Hogata, bo tylko jej pozwoliłem wejść. Nie chciałem by zbyt duża liczba „dalszych” osób denerwowała Paprykę. Hogatę Papryka już polubiła. Agnieszka opiekowała się już sunią i dalej się nią miała opiekować, podczas gdy ja jeździłem do rodziny, więc dobrze byłoby gdyby oswoiły się ze sobą także w ciężkich chwilach. Po drugie Agnieszka była potrzebna w razie, czego jako „asystentka”. Po paru chwilach takiego parcia z Papryki wyszedł tułów pierwszego szczeniaczka. Jednak główka jego się zaklinowała i malec nie mógł wyjść, co matce sprawiało ból. Mimo parcia Papryki szczeniak nie mógł wyjść. Gdy sunia już nie wytrzymywała i patrzyła zbolałym, panicznym wzrokiem chwyciłem oślizgłego szczeniaka, który był jeszcze w worku i wodach płodowych i delikatnie, lecz zdecydowanie wyciągnąłem go z Papryki. Zabolało ją to, aż pisnęła, jednak od razu poczuła ulgę i spojrzała na mnie z wdzięcznością. Potem zerwała z dziecka worek płodowy i jak to suka zjadła go. Następnie lizała szczenię by go umyć, oswoić z otoczeniem oraz pokazać mu swą bliskość i to, że wcale go nie opuściła. Potem przytuliwszy go do siebie odpoczywała po tym ciężki wysiłku. Trochę to długo trwało, tak długo, że Hogata pierwsza zapytała: - czyżby to koniec? – Nie, to nie możliwe żeby był tylko jeden – zapewniałem. W bezdechu zacząłem się zastanawiać „Papryka jest bardzo młodą mamą. Może tak na początek urodzi tylko jednego. Jak go podzielę między pięcioro chętnych? Komu dać szczeniaka skoro wszyscy są odpowiedzialni? Jak zrobić by nikt nie był poszkodowany?” Znowu zacząłem czytać książkę o psach by dowiedzieć się, co ona twierdzi na ten temat. Wiadomość, że suka rodzi nawet godziny, uspokoiła mnie. Zbadałem Papryce brzuch i zdało mi się, że coś tam jeszcze jest i rzeczywiście sunia po jakimś czasie zaczęła stękać. Po chwili „wyparła” kolejnego malca. Tym razem obyło się w mniejszym bólu i bez kłopotu. Papryka jeszcze nie zjadła do końca worka płodowego, kiedy zachęcona przeze mnie urodziła trzeciego szczeniaka. Zdało nam się, że na tym poród się zakończył. Papryka zaczęła odpoczywać i nic nie wskazywałoby miała jeszcze rodzić. Gdy zjadła worki płodowe mogliśmy oglądać trzech nowych skłotersów. Najstarszy z nich był nieco większy od dwóch młodszych, kolor miał jasno szary. Drugi był czarny z białą łatką na piersi. Najmłodszy był tak samo szary jak pierwszy, lecz od połowy grzbietu do ogona ciągnął się ciemny pasek. Stwierdziliśmy, że ma „crusta” i od razu ochrzciliśmy go „punkowcem”. Matka wylizała ich ze śluzu, przez co ich sierść stała się bardziej puszysta a one stały się jeszcze bardziej piękne. Ze swymi krótkimi łapkami przypominały bardziej jakieś zmutowane dzikie szczury niż psy. Te cuda natury pchane jakimś niezbadanym instynktem znalazły u matki cycki i z wielkim zaparciem zaczęły je ssać. Odtąd na jakiś czas było to ich głównym zajęciem, oprócz spania. Jak nie spały to jadły, jak nie jadły to spały. Na tym mijał im czas. Gdy minął nam pierwszy zachwyt zaczęliśmy się szykować do spania. Nawet nie zauważyliśmy, gdy Papryka urodziła czwarte dziecko. Był dużo mniejszy od starszego rodzeństwa, niewiele większy od kociego noworodka. Jednak energia, z jaką dopadł do mleka rokowała nadzieje na to, że dogoni inne. Tak jak dwoje z rodzeństwa był szary. Była już późna godzina. Wszystko było w porządku, więc położyliśmy się spać. Gdy obudziliśmy się rano dostrzegliśmy, że Papryka urodziła piątego szczeniaka. Był czarny i jeszcze mniejszy i bardziej wątły niż jego poprzednik. Do tego prawie wcale nie garnął się do mlekodajnych cycków. Gdy go podkładaliśmy to owszem ssał, lecz był na tyle leniwy, że gdy skończył jeść to nie układał się spać, lecz zasypiał w tej samej pozycji. Miałem nadzieje, że jedzone mleko postawi go na nogi.
Wziąłem Paprykę na krótki spacer, bo przecież to był pierwszy raz, kiedy maluchy zostały same bez mamy a do tego w obcym świecie. Wszystkie podniosły niesamowity, płaczliwy pisk, przez co ich rozpacz dało się słyszeć nawet na dole. Płacząc chodziły po całym kojcu w nadziei odnalezienia mamy, lub też leżały w miejscu i jak najgłośniej wyrażały swój niepokój, strach i niezadowolenie. Szczeniąt nie można było jeszcze wyprowadzać, bo były jeszcze ślepe i mało odporne na choroby. Taka niska temperatura na pewno by ich przeziębiła, co w tym wypadku groziło śmiercią. Na razie wszystkie maleństwa oddawały nieczystości gdzie popadnie, w kojcu. Może nam się wydać wstrętne, że Papryka wszystkie te gówienka od razu zjadała. Dzięki temu przynajmniej my nie musieliśmy jeszcze po nich sprzątać. Natura tym razem okazała się obrzydliwa, ale za to praktyczna.
Papryka będąc na spacerze szybko się załatwiła i z gorliwością dobrej matki, czym prędzej pospieszyła z powrotem do maleństw. Nie była ona jednak wzorową mamą. Ilekroć zmieniała pozycje lub kładła się w kojcu, nigdy nie zwracała na dzieci uwagi i deptała po nich lub kładła się przygniatając je swoim ciężarem. Wywoływało to u nas strach o małe, oburzenie i złość na Paprykę. Ochrzaniałem ją wówczas:
-Co robisz ty głupia suko! Chcesz je pozabijać!? Nie wolno tak.
Agnieszka zaś tłumaczyła:
-Papryka, to są twoje dzieciaczki, nie możesz po nich chodzić.-Nie wiem ile z tego wszystkiego trafiało do suki. Trochę obawiałem się zostawiać Paprykę sama z małymi, lecz musiałem zarabiać by utrzymać swą rodzinę…no i teraz Papryki rodzinę też. Na myjce poszło spoko. Gdy wróciliśmy był już późny wieczór. Od razu, gdy wszedłem do pokoju, poszedłem zobaczyć małe. Oglądam, liczę i…tylko 4,sprawdzam i dalej tylko 4. Brakowało najmłodszego. Znalazłem go ledwie żywego, leżącego samotnie w drugiej części kojca. Chyba nie miał nawet sił by płakać, czy piszczeć. Wkurzyłem się na Paprykę niesamowicie:
-Co zrobiłaś!!! Jak tak można?! Chcesz, aby umarł?! Nie wolno tak!!! Jeszcze raz tak zrobisz to zobaczysz!!!- I żeby dać jej do zrozumienia, iż nie żartuje, złapałem ją za kark i potrząsnąłem znacząco. Obawiałem się, że Papryka odrzuca małego, dlatego że nie może go wykarmić, lub, dlatego iż uważa go za jednostkę zbyt słabą, by przeżyła. Pod tym względem natura potrafi być naprawdę okrutna.
Podsadziłem szczeniaczka do cycka. Trochę possał, lecz szybko się zmęczył i zaniechał. Ja dalej uparcie podsadzałem go do sutka i mówiłem:
-Jedz malutki, jedz. Będziesz silniejszy. Teraz musisz dużo jeść, by dogonić swoje rodzeństwo.-Niestety malec wcale mnie nie słuchał i za każdym razem, gdy podsuwałem go do Papryki, wypijał coraz mniej łyków aż w końcu zupełnie opadł z sił i zasnął.
-No dobra. Prześpij się, by nabrać sił do dalszego jedzenia.-Stwierdziłem i wraz z Nobem zajęliśmy się obiadokolacją.
-Ty obierz cebulę, a ja przegotuje kostkę sojową i potem to wszystko usmażę.
-Dobra-przystałem na to i wziąłem się za obieranie. Tymczasem Waga sprzątał a Hogata zmywała naczynia. Co jakiś czas sprawdzałem, czy u szczeniąt wszystko w porządku. Za którymś razem zauważyłem, że maleństwo znowu leży odtrącone w kącie kojca. Znowu ochrzaniłem Paprykę i znowu przytykałem wyrzutka do cycka. Tym razem był bardziej słaby i wypił jeszcze mniej niż poprzednio. Mimo, iż matka, po każdej takiej akcji dostawała jeszcze większy ochrzan, to i tak uparcie robiła to dalej. Efektem mego strofowania było jedynie to, że Papryka patrzyła na mnie coraz smutniejszym wzrokiem, który zdawał się mówić: „Griks, Ty nic nie rozumiesz! Ten szczeniak jest zbyt słaby, by przeżyć. Nawet gdybym go utrzymała przy życiu, to, gdy nie będzie mnie już przy nim nie da sobie rady i będzie się jeszcze bardziej męczył” albo może: „Griks, nie jestem w stanie wykarmić aż tyle szczeniąt, to jest mój pierwszy poród, a ja jestem jeszcze taką młodą i niedoświadczoną matką”, lub może myślała całkiem, co innego.
-Ona go odrzuca.-Dokonał odkrycia Waga.
-Wiecie, moja ciotka, gdy jej suka miała szczeniaki i jednego odtrącała, to go karmiliśmy strzykawką.-Rzekł Nobo.
-I, co? Przeżył?- Zapytała, Hogata.
-Nie.-Odpowiedź była smutna
-W podstawówce była bajka o sarence…Jak to było?... „Rogaś z doliny Roztoki”, czy jakoś tak. Tam znaleźli małą sarenkę, bez matki i potem karmili ją strzykawką, czy butelką ze smoczkiem- opowiedziałem.
-Butelka dla szczeniaka jest nieco za duża.-Stwierdził Waga.
-Więc trzeba strzykawką.-Powiedziała Hogata i zaraz dodała.-Mi się wydaje, że psom się daje mleko przegotowane rozrobione z też przegotowaną wodą.
-Ciekawe tylko, w jakich proporcjach? –Zadałem pytanie.
-Chyba pół na pół.-Powiedział niepewnie Nobo.
-A Ty skąd to wiesz? -Miałem wątpliwości.
-…Tak mi się wydaje
-No dobra, nie ważne, niech tak będzie. Proporcje go nie zabiją. Ja pójdę po mleko, a Wy przerwijcie to smażenie i przegotujcie wodę. Dobra?
-Dobra.-Odpowiedział Nobo, a ja się ubrałem i poszedłem do sklepu. Musiałem iść trochę dalej, na Jana Pawła, bo wszystkie sklepy w pobliżu były już pozamykane. Gdy wróciłem woda była już przegotowana, a smażenie obiadokolacji dobiegało końca. Wymieszawszy mleko z wodą w strzykawce, musiałem je jeszcze nieco przestudzić. Jak to zwykłem robić dla Ney, wstawiłem je do naczynia z zimną wodą, by szybciej przestygło. Gdy było gotowe, zacząłem karmić szczeniaka. Pierwsze parę łyków wchłonął bez problemu. Potem już nie bardzo chciał. Dodatkowym problemem było to, iż ciężko było mi tak naciskać strzykawkę, by nie wylatywało zbyt dużo mleka. To i opór malca powodowało to, że więcej mleka lądowało na podłodze niż w brzuchu szczeniaka. Coś tam jednak brzdąc wypijał. Opróżniwszy całą strzykawkę skończyłem.
-Na dziś Ci starczy. Będziesz żył. Możesz iść spać.-I położyłem malucha do matki. Hogata, która po zmywaniu obserwowała Paprykę ze szczeniakami, poinformowała mnie:
-Griks, a zauważyłeś, że ten drugi, mały, też jest jakiś niemrawy?
-Co?! Kurcze bladź! Naprawdę?
-No sam zobacz-powiedziała Agnieszka, więc zacząłem obserwować. Mały rzeczywiście. Mały nie ciągnął cycka z końską pasją, jak jego zdrowe rodzeństwo, lecz leżał obok wyczerpany. Zacząłem wciskać go na wymiono, delikatnie je naciskając, tak by leciało mleko. W ten sposób zmuszałem malucha do jedzenia. Było to możliwe, bo szczeniak ten miał jeszcze jako taki odruch ssania, czego najmłodszy nie posiadał.
-Ten to przynajmniej ssie jak go do cycka przystawić.
Gdy sprawdziłem, czy się najadł, położyłem go tak jak najmłodszego. W tym czasie Nobo, Waga i Hogata zaczęli już jeść obiadokolację. Moja porcja kostki sojowej zasmażanej w cebuli już na mnie czekała.
-Musisz sobie doprawić, bo nie chciałem przesadzać-poinformował Bono.
Zjadłem, umyłem się i poszedłem spać. Rankiem, gdy obudziłem się okazało się, że najmłodszy znowu leży odrzucony.
-Papryka! Co zrobiłaś!!?? -Wydarłem się na nią. Wziąłem malca i poczułem, że jest sztywny i chłodny. Z naiwną nadzieją chuchnąłem na niego kilka razy. Potem sprawdziłem czy bije mu serce. Nie biło. Żadnego śladu życia. Rozpaczliwie skrzyczałem znów matkę:
-I, co? Zadowolona jesteś?!! Pozbyłaś się kłopotu to Ci chodziło.
-To nie jest jej wina, że urodził się za słaby, by żyć.- Bronił jej przebudzony Waga.
Zapakowałem umarłego w worek foliowy i na razie położyłem go koło kosza.
-Stan tego drugiego też się pogorszył. Jest taki niemrawy jak tamten wczoraj- zauważyła obudzona moimi krzykami Agnieszka. Wziąłem malca do ręki i rzeczywiście nie było z nim dobrze. Bezsilna główka opadała na moje palce. Podstawiłem go tak jak wczoraj pod cycka. Nie wiem, czy zdołał złapać, choć kilka łyczków, a już się osunął.
-Idę do weterynarza.-Podjąłem decyzje, a ubierając się poprosiłem jeszcze: -Hogato, patrz od czasu do czasu by Papryka go nie odtrącała.
-Dobrze.-Przytaknęła.
Weterynarz był niedaleko skłotu, na Stawki. Przede mną już ktoś był ze swoim psem. Musiałem poczekać. Gdy nadeszła moja kolej, wszedłem do gabinetu. Doktorem była młoda kobieta.
-Dzień dobry.
-Dzień dobry.
-Proszę Pani, moja suczka ma właśnie szczeniaki. Dwa z pięciu urodziły się dużo mniejsze niż rodzeństwo. Matka nie chcę się nimi opiekować. Jeden z nich umarł dziś w nocy. Próbowaliśmy go dokarmiać mlekiem w strzykawce, ale…
-Takim zwykłym mlekiem nie powinno się karmić
-Ja je rozrabiałem, tak w proporcjach pół na pół.
-I, co z tego. Przecież mleko psa trochę różni się od krowiego.
-No tak…
-Jak tan drugi się czuje?
-Jest osłabiony. Przestał już nawet ssać pierś. Na początku czuł się chyba dobrze. Nic nie zauważyliśmy oprócz tego, że był mniejszy.
-A jak matka się do nich odnosi?
-Chyba nie najlepiej. Te małe to cały czas odtrąca, a jak zmienia pozycję lub się kładzie, to depcze po wszystkich i prawie nie zwraca na żadne uwagi. Czasami nawet boimy się, że im karki połamie albo je przygniecie,.
-A ile suka ma?
-Niewiele ponad rok.
-Aa ha…To jest za młoda. Jest nie dojrzała do macierzyństwa. Przez to te wszystkie problemy. Trzeba było pilnować.
-No tak…
-Dam panu specjalne mleko. Rozpuszcza się go w wodzie tak jak niemowlętom. Najpierw pan przegotuje wodę, potem…
-Wiem jak się to robi. Mam córkę. –Przerwałem, a ona skwitowała to bez zaskoczenia.
-Aha!
-Ile to kosztuje?
-7zł. Tu ma pan napisane proporcję i ile razy dziennie podawać. Najlepiej to robić strzykawką, chyba, że ma pan taką mała buteleczkę ze smoczkiem.
-A gdzie taką buteleczkę kupić?
-Oj, to trudno kupić. Chyba, że może w sklepie z zabawkami, taką dla lalek pan znajdzie.
-A jak pani myśli ten szczeniak przeżyje?
-Nie wiem, nie umiem panu odpowiedzieć. Nie widziałam go, nie znam jego stanu, ale jeśli będzie dobrowolnie jadł, będzie się dało go wykarmić, to ma szansę.
-Dziękuje, do widzenia!
-Do widzenia.-I na tym zakończyliśmy wizytę.
Wracałem na skłot modląc się o życie tego czwartego: „Boże i tak mam ciężko w życiu, czy muszę jeszcze doświadczać śmierci. Ja tam mogę mieć przerypane, aby tylko inni nie mieli, Żeby ten szczeniak przeżył.”…I jak to w takich chwilach bywa, rozkleiłem się i z oczu popłynęły mi łzy. Zaraz je otarłem i w duchu zacząłem się pocieszać: „Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Ten szczeniak musi przeżyć.” Potem zacząłem myśleć na siłę o czymś innym, by zapomnieć o troskach i nie rozczulać się nad sobą. Wróciwszy na skłot, przegotowałem jak trzeba mleko. W międzyczasie jak stygło, zjadłem śniadanie. Potem karmiłem malca. Tak jak z poprzednim: więcej mleka się wylewało niż mały połykał, ale w końcu zjadł ile trzeba. Położyłem go głową przy piersi matki, gdzie momentalnie zasnął.
Następnie wzięliśmy sprzęt i pojechaliśmy na myjkę. Był mróz. Do wody trzeba było dolewać dykty, żeby woda na szybie nie zamarzała. W przeciwnym razie była lipa, bo zamiast ułatwić kierowcy widoczność skutecznie ją utrudnialiśmy. Takiego lodu na szybie w żaden sposób nie szło zdrapać, a jeszcze w tak krótkim czasie świateł to już w ogóle. Zwykle to w takie mrozy zwijaliśmy manatki i nie było pracy. Jednak pewnego razu Waga wytrzasnął mądry pomysł, by do wody dodawać denaturatu, to nie będzie ona zamarzać. Od tej pory problem nasz się skończył, chociaż nie do końca. Bywały mrozy, że nawet dykta nie pomagała. Tym razem było spoko. Pomyliśmy do wieczora i wróciliśmy na skłot.
Szczeniak znowu leżał samotnie. Odtrącony i coraz bardziej wątły. Już nawet przestałem wydzierać się na Paprykę. Spojrzałem jedynie złym wzrokiem. Za to Hogata jej nie szczędziła tym razem:
-Ty ruro! Ty matką jesteś??!! Jak ty się troszczysz o swoje dziecko?!! Odtrącasz je?? Nie wolno tak!!
Gdy tylko się rozebrałem, przegotowałem szczeniakowi mleko. Jak już wystygło, zacząłem wstrzykiwać? Jadł jeszcze gorzej niż ostatnio. Musiałem mu trzymać łebek tak, by jednocześnie otwierać pyszczek, który całą resztką sił, jakie mu zostały, Próbował wymigać się od jedzenia. Karmiłem go na siłę mówiąc:
-Jedz maluszku. Musisz jeść, bo jak nie będziesz jadł to umrzesz z głodu.
Nie wiem jak dużo zjadł z tego, co mu dałem. W każdym razie większość wylądowała na gazecie. Dalsze karmienie nie miało sensu. Jedzenie chyba sprawiało mu ból. Pod koniec karmienia zaczął popiskiwać, a ostatnich łyków nie chciał przyjąć w ogóle. Położyłem go spać przy Papryce i pomyślałem sobie: „Cóż mogę dla Ciebie jeszcze zrobić szczeniaczku, by Ci się polepszyło?”…I nie znalazłem na to odpowiedzi. Mogłem się jedynie pomodlić za niego, co z resztą zrobiłem. Nobo zrobił kanapki na kolacje, które zjadłem ze smakiem, po czym położyłem się spać. Rano Hogata obudziła mnie mówiąc:
-Griks, on chyba nie żyje.
-Co? Naprawdę???!
-No zobacz. Tak wygląda.
Malec leżał odtrącony i samotny jak zwykle. Wziąłem go do rąk. Był sztywny, lecz jeszcze nie zimny. Z nadzieją naiwniaka, złapałem go za tylne łapy i zacząłem machać niczym wahadłem tak jak napisane było w książce. Co chwila przerywałem i chuchałem mu w pyszczek, by, choć trochę go ogrzać. Niestety na nic się zdały moje rozpaczliwe działania. Szczeniak był martwy, a ja nie chciałem w to uwierzyć. W końcu to do mnie dotarło. Byłem ogromnie smutny. Dostałem kolejnego kopa w mym i tak trudnym życiu. I tym razem Bóg mnie nie wysłuchał. Inni by może bluzgali, lecz to nie w moim stylu. W mym sercu zostało jedynie poczucie niesprawiedliwości, że nie zasłużyłem sobie na taki los. Cóż tak to jest, że Ci, co się starają być dobrzy, wychodzą zawsze najgorzej .Pieprzone życie.
Zapakowałem pieska w worek i wyrzuciłem do śmietnika. Może według Was, może według niego też nie okazałem mu przez to szacunku. Taki już jestem. Po prostu nie uważam, by martwemu ciału należał się jakikolwiek szacunek. Trup to trup, nic więcej. Owszem ekologiczniej, a więc lepiej byłoby go zakopać, lecz leżał śnieg i nie miałem czasu. Może lepiej byłoby go wyrzucić pod drzewo, lecz złośliwi sąsiedzi wzięliby mnie na języki, a po co. Sam nie mam nic przeciwko temu, by ktoś me ciało wyrzucił na śmietnik -jeśli tak będzie dla niego najlepiej. Jeśli jakieś moje organy mogą uratować komuś życie, to jeszcze lepiej. Przynajmniej do czegoś się przydam. Na pewno nie chcę stwarzać kłopotu, a już na pewno nie zgodzę się na jakieś kosztowne nagrobki, opłatę za miejsce na cmentarzu, czy wydawanie kasy na stypę itp. Mojej duszy o wiele bardziej pomoże, jeśli ta kasa pójdzie na np. Food not bombs, czyli na wege jedzenie dla bezdomnych. Jak mam już być pochowany, to skromnie, w lesie, a zamiast krzyża niech zostanie posadzone drzewko, na którym będzie można powiesić krzyżyk, bo przecież jestem chrześcijaninem?
Tak to ze szczeniąt zostały tylko trzy: Moris, Matylda i Miśka. Jedne lepiej, drugie gorzej, ale wszystkie chowały się w miarę dobrze. Przez długi okres rozpieprzały i zasrywały nam całe mieszkanie. Doszło do tego, że niektórzy Np. Waga zaczęli nasz słot nazywać nie SPOKOCHATA, lecz SPOKOSRAKA. By jak najszybciej pozbyć się problemu, gdy tylko było można oddałem je. Długo myślałem nad doborem właścicieli, by moje „wnuczki” miały dobrze, lecz i tak wybrałem nie trafnie. Morisa dałem Izie. Jest ona dobrą kumpelką, ma dwoje dzieci, które tak jak ona i jej mąż są wegetarianami. Myślę, iż ma u nich bardzo dobrze i dbają o niego. Szkoda, że Zielonka jest kawałek od Warszawy i Moris nie może odwiedzać Papryki, mnie i swego rodzeństwa. Podobno niezły z niego urwis i zawadiaka.
Matylda to wbrew pozorom pies nie suczka. Dałem go Wadze i wówczas jeszcze się nazywał po mamie Azja. Waga jednak po pewnym czasie się rozdecydował i sprezentował psa Waldiemu i Ewie. Ci nazwali go Matylda. Nie miał u nich najlepiej. Często chodził głodny, nie był wyprowadzany na czas, przez co srał gdzie popadnie, za co z kolei był zbyt surowo karany. Gdy Ewa miała wypadek wychodząc z McDonalda (Bozia ich skarała?) Matylda został sam z Waldim. Ten zaczął pić i przeprowadził się wraz z częścią „rodziny” na Grzybowską. Potem Waldi z Matyldą pojechali do Krakowa odwiedzić Ewę w izbie dziecka. Tam okazało się, iż Waldi jest chory na żółtaczkę. Poszedł do szpitala, a psa zostawił pod opiekę rynkowym żulom: Mefisto i Serkowi. Według ich opowieści, dali Matyldę jakiejś gościówie z Warszawy, by się z nim przeszła na spacer, a ta zniknęła wraz z psem. Moim zdaniem przechlali psa lub zgubili po pijaku. Ciekawe co tam teraz u Matyldy? Mam nadzieję, że ma się dobrze.
Największą z nich sunię nazwaliśmy po tacie „Miśka”. Wzięła ją Hogata. Początkowo chciała mi ją oddać z powrotem, bo twierdziła, że jest zbyt mało odpowiedzialna i zbyt hulaszcze życie prowadzi, lecz w końcu pokochała tak szczenię, że o oddaniu nie było już mowy. I dobrze, bo przynajmniej jeden szczeniak został na skłocie, przez co ja mogłem ją często widywać, a Papryka wychowywać. Dla Agnieszki było to też dobre, bo stała się bardziej odpowiedzialna i miała wreszcie, kogo kochać i dla kogo żyć. Była bardzo dobrą opiekunką. Nawet, gdy sama nie miała, co jeść, Miście nigdy nie brakowało. Z wiekiem Miśka stała się bardzo agresywna. Nie wiem, po kim to odziedziczyła. Misiek przecież był taki spokojny, Papryka też raczej bez powodu się nie rzucała, a córki nie idzie odciągnąć. Może to brak dyscypliny i skutek wychowywania przez matkę tak na nią wpływa. Przecież ich ulubioną zabawą jest walka i to walka tak zaciekła, w której Miśka się tak rzuca na Paprykę z taką zajadłością, że nawet matka jest w szoku i musi ją nie źle skarcić, by przywrócić ją do porządku. Mimo wszystko Miśka to wspaniała sunia. Może to i dobrze, że Papryka uczy ją agresji. Matka wie najlepiej, co jest dobre dla jej córki. Miśka to kochana wnusia.
(szczeniaki urodzily sie na poczatku roku 2000)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz