Pokazywanie postów oznaczonych etykietą duchowość. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą duchowość. Pokaż wszystkie posty

piątek, 22 kwietnia 2011

Tołstoj: Królestwo Boga jest w tobie

Królestwo Boga jest w tobie
Lew Tołstoj

Krąg przemocy

Rządy i klasy rządzące nie opierają się obecnie ani na sprawiedliwości, ani nawet na pozorach prawości, ale na organizacji tak sprytnie opracowanej za pomocą postępu naukowego, że ludzie schwytani są w kręgu przemocy, z którego nie ma ucieczki. Krąg ten składa się z czterech sposobów wpływania na człowieka – metod połączonych i wspierających się wzajemnie, jak ogniwa łańcucha tworzące koło.

Pierwszym i najstarszym sposobem jest terroryzm. Polega on na przedstawianiu istniejącego systemu rządów (czy będzie to wolna republika, czy najbardziej oburzająca tyrania) jako coś świętego i niezmiennego, i na barbarzyńskim karaniu wszelkich prób zmiany ustanowionego porządku. Sposobu tego używa się zawsze tam, gdzie jest rząd – w Rosji przeciwko tzw. nihilistom, w Ameryce przeciwko anarchistom, we Francji przeciwko monarchistom, komunistom i anarchistom. Koleje, telegraf, telefon, fotografia – wszystkie te rzeczy są doskonałymi metodami pozbycia się człowieka bez potrzeby zabijania, przez zamknięcie kogoś na całe życie w pojedynczej celi, gdzie zostanie zapomniany i umrze ukryty przed oczami ludzkości. Te i inne wynalazki o wiele częściej używane przez państwo niż przez jednostki, dają rządowi taką władzę, że – kiedy raz tylko pewne jednostki ją przejmą, a jawna i tajna policja, urzędnicy wszelkiego rodzaju, prokuratorzy, strażnicy więzienni i kaci będą działać z wystarczającym zapałem – nie ma żadnej możliwości obalenia rządu, bez względu na jego barbarzyńskość i bezsensowność.

Drugim sposobem jest przekupstwo. Polega ono na odbieraniu klasie pracującej własności za pomocą podatków, a następnie rozdzielanie tej własności pomiędzy dygnitarzy, którzy w zamian za pieniądze utrzymują i pogłębiają niewolnictwo ludzi.

Ci przekupieni dygnitarze, od premiera do najmniejszego skryby, tworzą niezniszczalny łańcuch jednostek, zjednoczonych wspólnym celem żerowania na pracy ludzi. Wynagradza się ich proporcjonalnie do ich podporządkowania się woli rządu, dlatego też we wszystkich formach działania utrzymują słowem i uczynkiem oraz niezachwianie bronią wszelkimi środkami przemocy państwa, na której opiera się ich bogactwo.

Trzecim sposobem jest zjawisko, które mogę nazwać jedynie „hipnotyzmem”. Polega na hamowaniu duchowego rozwoju ludzi i utrzymywaniu ich wszystkimi metodami wpływu i sugestii w koncepcji życia, z której ludzkość już dawno wyrosła, ale która stanowi fundament władzy państwa. W obecnych czasach hipnotyzm ten jest zorganizowany w doskonały sposób: jego wpływ zaczyna się już w dzieciństwie i trwa do samej śmierci. Zaczyna się w najwcześniejszej młodości, w przymusowych szkołach, stworzonych szczególnie dla celu hipnotyzmu, gdzie uczy się dzieci koncepcji świata, która choć była wyznawana przez ich przodków, teraz bezpośrednio sprzeciwia się obecnej świadomości ludzkości. W krajach posiadających religię państwową uczy się dzieci absurdalnych bluźnierstw kościelnego katechizmu oraz wpaja się im potrzebę posłuszeństwa autorytetowi. W krajach republikańskich uczy się ich oburzającego zabobonu patriotyzmu i tego samego wyimaginowanego obowiązku posłuszeństwa wobec państwa. W późniejszych latach ten hipnotyczny wpływ utrzymywany jest przez działanie religijnych i patriotycznych przesądów. Religijne przesądy pobudza się procesjami, obchodami, rzeźbami i kościołami wybudowanymi za pieniądze zabrane ludziom za pomocą muzyki, architektury, obrazów i kadzideł, które narkotyzują ludzi. Najważniejszą rolę pełni duchowieństwo, którego zajęciem jest oszałamianie umysłów ludzi i utrzymywanie ich w nieprzerwanym stanie ogłupienia, podtrzymywanym przez teatralność, patos kazań, wtrącanie się do osobistego życia - w życie, małżeństwo i śmierć.

Patriotyczne przesądy pobudza się za pomocą narodowych ceremoniałów, obchodów, pomników i parad organizowanych przez rząd i klasy panujące, za pieniądze zabrane ludziom. Rzeczy te popychają człowieka do wiary w wyłączną ważność własnego kraju oraz w potęgę własnego rządu i władców, i budzą w nim nieprzyjazne uczucia, a nawet nienawiść wobec innych narodów. Oprócz tego despotyczne rządy bezwzględnie zabraniają wykładów, mów, drukowania i rozprowadzania książek, które mogłyby oświecić ludzi, i zsyłają na wygnanie lub zamykają wszystkich tych, którzy próbują obudzić ludzi z otępienia. Wszystkie rządy, bez wyjątku, ukrywają przed ludźmi wszystko, co może pogłębić ich niezależność, i zachęcają ich do wszystkiego, co ich degraduje i demoralizuje. Stąd pisma utrzymujące ludzi w iluzji, co do ich religijnych i patriotycznych zabobonów, wszelkie rodzaje zadawalania zmysłów, przedstawienia, cyrki, teatry, a nawet fizyczne środki ogłupiające, jak tytoń i alkohol, z których podatek jest jednym z największych wpływów do kasy rządowej. Zachęca się nawet do prostytucji. Nie tylko się ją uznaje, ale w wielu krajach rządu legalizują ją. To jest trzeci sposób.

Czwarty sposób polega na wybraniu za pomocą poprzednio wymienionych metod pewnej liczby ludzi z masy zniewolonych i ogłupionych istot ludzkich, i zmuszenie ich do poddania się szczególnie intensywnemu procesowi ogłupiania i deprawacji, zamieniając ich w bierne narzędzia okrucieństw wymaganych przez państwo. Ten stan brutalności i zidiocenia osiąga się przez wybranie ludzi we wczesnej młodości, kiedy nie mają jeszcze ukształtowanej żadnej koncepcji moralności, odseparowanie ich od naturalnych warunków ludzkiego życia – domu, rodziny, miejsca narodzin i pracy – a następnie zamknięcie ich razem w barakach. Tutaj ubiera się ich w dziwaczne stroje i zmusza do wykonywania określonych ruchów, czemu towarzyszą okrzyki, uderzenia bębnów, muzyka i błyszczące ozdoby. Wszystkie te rzeczy wprowadzają ludzi w stan hipnotyczny, w którym przestają być ludźmi i stają się posłusznymi, bezmyślnymi narzędziami w rękach hipnotyzerów. Ci młodzi ludzie, fizycznie silni, uzbrojeni i zredukowani do stanu bezmyślnego hipnotyzmu, zawsze posłuszni autorytetowi państwa i gotowi popełnić każdy akt przemocy, jakiego się od nich oczekuje, składają się na czwartą metodę zniewolenia ludzi. Ta metoda zamyka krąg przemocy.

Terroryzm, przekupstwo i hipnotyzm degradują człowieka do stanu, w którym pragnie zostać żołnierzem. Armia daje władzę, pozwala na karanie i hipnotyzowanie ludzi, rabowanie ich (i przekupywanie dygnitarzy zrabowanymi pieniędzmi), zaciąganie innych do armii, w ten sposób zwiększając jeszcze bardziej władzę rządu.

Krąg się zamyka i nie da się z niego wyrwać za pomocą przemocy.
Niektórzy twierdzą, że wyzwolenie albo przynajmniej zmniejszenie przemocy stanie się możliwe, jeżeli uciskane masy siłą zniszczą uciskające ich rządy i zastąpią je nowymi organizacjami, które nie będą wymagały przemocy czy zniewolenia człowieka. Niektórzy próbują doprowadzić do rewolucji, ale w ten sposób oszukują tylko siebie i innych, i zamiast polepszać, pogarszają warunki życia ludzkości. Ich działanie zwiększa tylko despotyzm państwa. Ich wysiłki w stronę niezależności dają rządowi wygodny pretekst do umocnienia swojej władzy i w rzeczywistości pogarszają sytuację. Nawet jeżeli dzięki jakimś wyjątkowym warunkom niesprzyjającym państwu – jak we Francji w 1870 – udałoby się obalić niektóre rządy siłą i władza przeszłaby w inne ręce, ta nowa władza w żadnym wypadku nie będzie mniej oparta na ucisku niż poprzednia. Wręcz przeciwnie: będzie musiała bronić się przed zrozpaczonymi, pokonanymi wrogami, dlatego też będzie musiała być zawsze bardziej despotyczna i okrutniejsza niż poprzednia. Dowodem na to jest historia wszystkich rewolucji.

Socjaliści i komuniści potępiają indywidualistyczny i kapitalistyczny system społeczeństwa, anarchiści potępiają wszystkie rządy, monarchiści, konserwatyści i kapitaliści potępiają anarchizm, komunizm i socjalizm – żadna strona w tym konflikcie nie przedstawia sposobu zjednoczenia ludzi nieopartego na przemocy. Jakakolwiek strona nie odniosłaby zwycięstwa, będzie musiała użyć wszystkich istniejących sposobów przemocy, aby utrzymać władzę i wprowadzić swój własny sposób życia, a być może będzie musiała wymyślić nowe metody przemocy. Inni ludzie zostaliby zniewoleni, ale przemoc i nienawiść pozostałaby te same, a nawet gorsze, ponieważ wzajemną nienawiść rozpalałby konflikt i wymyślono by nowe metody zniewolenia.

Zawsze tak było w przypadku wszystkich rewolucyjnych, opartych na przemocy przypadkach obalenia rządu. Każda przemoc jedynie zwiększa siłę ucisku w rękach tych, którzy tymczasowo są u władzy.

Znaczenie służby wojskowej

Wykształceni ludzie z wyższych klas próbują tłumić rozwijającą się świadomość potrzeby zmiany obecnego systemu życia. W ten sposób zwiększają się sprzeczności i cierpienia ludzkiego istnienia, prowadząc człowieka do ostatecznej granicy, której nie da się przekroczyć. Sprzecznością pociągniętą do najdalszych granic jest służba wojskowa.

Generalnie ludzie uważają, iż uniwersalna służba wojskowa i coraz intensywniejsze zbrojenia, wraz z wynikającymi z nich podatkami i zwiększającym się długiem narodowym są marginalnym zjawiskiem spowodowanym obecną sytuacją polityczną Europy. Według popularnej opinii można się od tego uwolnić dzięki odpowiednim środkom politycznym bez przekształcenia wewnętrznego systemu życia.
Jest to całkowicie błędne. Służba wojskowa jest największą sprzecznością społecznej koncepcji życia. Sprzeczność ta dobiła granic i stała się przerażająco oczywistą konsekwencją określonego stopnia materialnego rozwoju.

Społeczna koncepcja życia polega na przeniesieniu sensu życia z jednostki na społeczność – rodzinę, plemię, rasę, państwo. Społeczna koncepcja życia zakłada, iż sens życia leży w społeczności istot ludzkich, w których jednostka z własnej woli podporządkowuje swój interes osobisty interesom społeczności. I tak było i jest w przypadku pewnych społeczności, w rodzinie, w plemieniu, a nawet w rasie i państwie patriarchalnym. Z powodu tradycji przekazywanej przez edukację i potwierdzonej religijnym autorytetem, jednostki utożsamiły swój interes z interesem społeczności i bez przymusu podporządkowały korzyść osobistą korzyści powszechnej.

Jednakże im bardziej złożone stawały się społeczności, im częściej ludzie byli umieszczani w społeczeństwie przez podbój i przemoc, tym bardziej jednostki zaczęły próbować osiągać swoje własne cele kosztem społeczności i przez to coraz większa stawała się potrzeba odwołania się do autorytetu – to znaczy przemocy – aby zdusić te buntownicze elementy.

Obrońcy społecznej koncepcji życia mylą ideę autorytetu, czyli przemocy, z ideą duchowego wpływu. Takie połączenie jest zupełnie absurdalne.

Wpływ duchowy oznacza zmianę pragnień człowieka, aby dobrowolnie czynił to, co jest konieczne. Człowiek, który poddaje się duchowemu wpływowi, działa w zgodzie z własnymi pragnieniami. Autorytet z drugiej strony, w znaczeniu jakie powszechnie się stosuje, oznacza zmuszenie człowieka do działania wbrew własnej woli. Człowiek, który podporządkował się autorytetowi nie robi tego, co chce, ale jest zmuszony do działania. Aby zmusić kogoś do działania wbrew jego woli, trzeba zastosować przemoc fizyczną albo zagrożenie taką przemocą – pozbawienie wolności, bicie, torturowanie, groźby. Na tym polega władza – teraz i zawsze.

Pomimo mozolnych wysiłków ludzi u władzy, zmierzających do ukrycia tego faktu i nadania autorytetowi innego znaczenia, władza zawsze będzie oznaczać sznur i łańcuch pętający człowieka, bat, który go chłoszcze, nóż i topór, które odcinają jego głowę, ręce, stopy, nos i uszy, oraz groźbę tych kar. Tak było za czasów Nerona i Czingis Chana, tak też jest i teraz, nawet pod władzą najbardziej liberalnych rządów, we Francuskiej i Amerykańskiej Republice. Człowiek podporządkowuje się autorytetowi tylko dlatego, że boi się kary czekającej go za nieposłuszeństwo. Wszystkie wymagania państwa – płacenie podatków, spełnianie obowiązków publicznych, poddanie się karze, wygnanie, grzywny – rzeczy, które pozornie są wykonywane z własnej woli, tak naprawdę opierają się na przemocy fizycznej lub jej groźbie.

Podstawą autorytetu jest przemoc fizyczna. Użycie przemocy fizycznej możliwe jest dzięki organizacji uzbrojonych ludzi, którzy bezkrytycznie podporządkowują się jednej woli. Taki zbiór uzbrojonych ludzi posłusznych jednej woli składa się na armię. Armia zawsze była i jest fundamentem władzy. Władza zawsze znajduje się w rękach tych, którzy dowodzą armią. Dlatego wszyscy władcy, od cesarzy Imperium Rzymskiego, do niemieckich i rosyjskich imperatorów, są pochłonięci utrzymaniem armii, której pochlebiają i przymilają się, wiedząc, że póki jest z nimi armia, póty władza pozostaje w ich rękach.

Organizacja i zwiększenie liczby żołnierzy, konieczne dla utrzymania władzy, ma wpływ na rozpad społecznej koncepcji życia. Celem i usprawiedliwieniem, na jakie powołuje się autorytet, jest kontrola nad jednostkami, które chciałyby osiągnąć swoje własne cele, kosztem i na szkodę społeczeństwa. Jednakże bez względu na to, czy władza została zdobyta za pomocą oddziałów, odziedziczona czy wybrana, ludzie u władzy, tak samo jak wszyscy, nie są chętni do poświęcenia swoich interesów na rzecz społeczności. Wręcz przeciwnie – bardziej niż inni są skłonni do podporządkowania interesu publicznego swoim własnym interesom. Dlaczego? Ponieważ są w posiadaniu środków, dzięki którym mogą tego dokonać. Jakiekolwiek środki zostały podjęte, aby powstrzymać ludzi na pozycji autorytetu od podporządkowania publicznych interesów swoim własnym, czy też aby przekazać władzę jedynie nieomylnym istotom – jak dotąd żadny nie osiągnął swego celu.

Wszystkie zwykłe metody, takie jak boska zgoda, wybory, sukcesja dziedziczna, głosowanie, kongresy, parlamenty i senaty – wszystkie te metody okazały się nieodpowiednie. Wszyscy wiedzą, iż żaden z tych środków nie pozwolił na oddanie władzy nieomylnej istocie, ani nawet nie powstrzymał jej nadużyć. Wręcz przeciwnie – wszyscy wiemy, że ludzie u władzy – cesarzowie, ministrowie, dygnitarze, policjanci – zawsze, w konsekwencji posiadania władzy, są bardziej podatni na występność, czyli na podporządkowanie interesu publicznego swojemu własnemu, niż człowiek bez władzy. Nie może być inaczej.

Społeczna koncepcja życia była usprawiedliwiona tylko tak długo, jak długo człowiek dobrowolnie podporządkowywał swój interes interesowi społeczności. Jednak kiedy tylko pojawili się tacy, którzy odmówili dobrowolnego przyjęcia interesów społeczności jako swoich własnych, autorytet – czyli przemoc – stał się konieczny do ich kontroli. W ten sposób w społeczną koncepcję życia i opartą na niej organizację, wślizgnął się element rozkładu – władza, która oznacza przemoc mniejszości wobec większości.

Aby władza mniejszości nad większością osiągnęła swój cel, to jest powstrzymanie jednostek działających na szkodę społeczeństwa, konieczne jest, aby znajdowała się w rękach nieomylnych ludzi, jak uważają Chińczycy, czy też jak uważano w Średniowieczu, albo jak ciągle uważają ludzie wierzący w świętość konsekracji. Tylko pod takim warunkiem można usprawiedliwić społeczną koncepcję życia.

Tak jednak nie jest. Wręcz przeciwnie, ludzie na pozycji autorytetu, z powodu posiadania władzy, są zawsze dalecy od nieomylności i świętości. Dlatego organizacja społeczna oparta na władzy nie może mieć żadnego usprawiedliwienia.

Być może istniał czas, kiedy z powodu niskiego poziomu moralności i skłonności człowieka do przemocy, istnienie autorytetu powstrzymującego tę przemoc było korzystne – w przypadku, kiedy przemoc państwa była mniejsza od przemocy jednostki. Każdy jednak przyzna, iż korzystność istnienia państwa w opozycji do jego nieistnienia, nie może trwać wiecznie. W miarę jak natura ludzka stawała się coraz delikatniejsza i zmniejszyła się skłonność jednostek do przemocy, autorytet stawał się coraz bardziej zdeprawowany. Było to wynikiem jego wolności od ograniczeń. Dlatego potrzeba jego istnienia stała się proporcjonalnie coraz mniejsza.

Ta stopniowa zmiana relacji pomiędzy moralnym postępem mas, a korupcją rządów, składa się na historię ostatnich dwóch tysięcy lat. W najprostszym kształcie bieg historii wygląda tak: ludzie żyli w rodzinach, plemionach, rasach, walcząc, prześladując i mordując się wzajemnie. Do większego lub mniejszego stopnia praktykowano uniwersalną przemoc: człowiek walczył z człowiekiem, rodzina z rodziną, plemię z plemieniem, rasa z rasą, naród z narodem. Większe i potężniejsze społeczności połknęły słabsze. W miarę jak społeczności stawały się większe i potężniejsze, zmniejszała się suma wewnętrznej przemocy i przedłużenie istnienia społeczności wydawało się coraz bezpieczniejsze. Wśród członków plemienia i rodziny, zjednoczonych w jednej społeczności, spory do pewnego stopnia zostały złagodzone. Plemię i rodzina nie umiera, jak jednostka, ale trwa. Pomiędzy obywatelami państwa, podporządkowanymi jednej władzy, konflikty są złagodzone do jeszcze większego stopnia, a istnienie państwa wydaje się pewniejsze.

Zjednoczenie ludzi w coraz bardziej rozbudowane społeczności nie było wynikiem uświadomienia sobie korzyści z tego wynikających, ale z jednej strony rezultatem naturalnego rozwoju, a z drugiej konfliktów i podbojów.

Kiedy podbój uwieńczony jest sukcesem, autorytet zwycięzcy kładzie kres wewnętrznym tarciom. W ten sposób usprawiedliwiona jest społeczna koncepcja życia. Jednakże usprawiedliwienie to jest tylko tymczasowe. Wewnętrzne konflikty poskramiane są proporcjonalnie do zwiększającego się ciężaru autorytetu narzuconego jednostkom, które wcześniej były wobec siebie wrogie. Przemoc wewnętrznego konfliktu, zniszczona przez autorytet, wraca do życia poprzez autorytet. Władza znajduje się w rękach ludzi, którzy, jak wszyscy inni, są zawsze albo przynajmniej bardzo często, gotowi podporządkować dobrobyt ogółu swoim osobistym interesom. Jedyna różnica polega na tym, że władcy wolni są od ograniczającego wpływu oporu ze strony uciskanych oraz podatni są na demoralizujący wpływ władzy. Tak też zło władzy, dostając się w ręce autorytetu, zawsze się zwiększa, szybko stając się gorsze niż zło, które ma zniszczyć. Równocześnie zmniejsza się stopniowo skłonność ku przemocy członków społeczności, a tym samym coraz mniej potrzebna jest przemoc władzy.

Przemoc państwa, nawet jeżeli zniszczy przemoc wewnętrzną, zawsze, proporcjonalnie do swojej mocy i długotrwałości, wprowadza w ludzkie życie nowe, coraz gorsze formy przemocy. Chociaż przemoc autorytetu państwa jest mniej oczywista niż wzajemna przemoc jednostek, albowiem nie objawia się poprzez konflikt, ale przez podporządkowanie, to jednak istnieje i prawie zawsze w większym stopniu niż poprzednio.

Nie może być inaczej. Po pierwsze dlatego, albowiem władza deprawuje, a po drugie celem i nieświadomym instynktem ciemiężców jest doprowadzenie swoich ofiar do stanu skrajnego wyczerpania – im słabszy jest uciskany, tym mniej wysiłku potrzeba, aby go do czegoś zmusić.

Dlatego przemoc wobec uciskanych doprowadzona jest do najdalszych granic, jakie może osiągnąć bez zabijania kury znoszącej złote jajka. Kiedy kura przestaje znosić jajka, jak Indianie, mieszkańcy Fiji, murzyni, zabija się ją, wbrew szczerym protestom filantropów.
Doskonałym tego przykładem są obecne warunki klasy pracującej, która nie jest niczym więcej, jak klasą pokonanych ludzi.
Pomimo udawanych wysiłków wyższych klas w kierunku polepszenia warunków życia robotników, podlegają oni niezmiennemu żelaznemu prawu, stosownie do którego wolno im posiadać zaledwie tyle, aby mogli pracować dla swoich panów (to znaczy zdobywców). Głód zmusza ich do wiecznego znoju.
Zawsze tak było. Proporcjonalnie do zwiększenia się siły i okresu trwania autorytetu, korzyści z jego istnienia znikają, a strony ujemne się zwielokrotniają.

Jest i zawsze tak było, bez względu na formę rządu, pod którym żyje naród. Jedyna różnica polega na tym, iż w despotycznej formie rządu władza koncentruje się w ręce małej liczby ciemiężców, a manifestacja jego przemocy jest bardziej tyrańska, natomiast w monarchiach konstytucyjnych i republikach, jak Francja i Ameryka, władza rozdzielona jest pomiędzy wielu ciemiężców, a formy jej manifestacji są lżejsze – jednakże esencja przemocy, w której minusy istnienia autorytetu są większe niż korzyści oraz proces za pomocą którego doprowadza uciskanych do granic wytrzymałości zawsze pozostają takie same.

Taka zawsze była i jest sytuacja uciskanych, jednakże do tej pory nie zdawali sobie z tego sprawy i naiwnie wierzyli, iż rządy istnieją dla ich korzyści, że zginęliby bez państwa, że idea ludzi żyjących bez rządu jest bluźnierczą myślą, której nigdy nie wolno ubrać w słowa, ponieważ równałaby się straszliwym naukom anarchizmu, który z jakiejś nieznanej przyczyny łączy się w umyśle człowieka z każdym wyobrażalnym okropieństwem.

Jakby było to czymś ostatecznie udowodnionym i niepotrzebującym potwierdzenia, ludzie wierzą, iż ponieważ do tej pory wszystkie narody ukształtowały struktury państwowe, państwo musi na zawsze pozostać niezbędnym warunkiem ludzkiego rozwoju.

I tak to trwa od setek i tysięcy lat, a rządy – to znaczy ludzie u władzy – zawsze próbują utrzymać narody w tej iluzji. Tak było za czasów Imperium Rzymskiego, tak też jest i teraz. Chociaż świadomość bezużyteczności a nawet szkodliwości państwa coraz bardziej rozwija się w ludziach, taki stan rzeczy może trwać wiecznie, a rządy zawsze będę zwiększały zbrojenia, aby utrzymać władzę.

Generalnie ludzie uważają, iż armie istnieją, aby bronić państwa przed atakiem innych narodów. Zapominają, iż rządy potrzebują oddziałów, aby bronić się przed swoimi własnymi zniewolonymi i uciskanymi poddanymi.

Dlatego istnienie armii zawsze było konieczne. Potrzeba ta wzrasta proporcjonalnie do edukacji i pogłębiania się związków między ludźmi tej samej lub różnych narodowości, a teraz, w okresie rozprzestrzeniania się ruchu komunistów, socjalistów, anarchistów, ruchu robotniczego, potrzeba zbrojeń jest jeszcze większa. Rządy o tym wiedzą, zwiększają więc moc i liczbę zdyscyplinowanych oddziałów. (…)

Jeżeli człowiek pracujący nie ma ziemi i nie posiada najbardziej naturalnego prawa każdego człowieka – prawa do zdobywania środków utrzymania dla siebie i rodziny z uprawy ziemi – nie dzieje się tak, ponieważ tego nie chce, ale dlatego, iż pewni ludzie – właściciele ziemscy - przywłaszczyli sobie prawo obdarzania albo odbierania własności klasie pracującej. Ten nienaturalny porządek rzeczy utrzymywany jest przez armię. Jeżeli potężne bogactwa, nagromadzone przez wysiłek człowieka pracującego, nie należą do wszystkich, a jedynie do pewnych jednostek; jeżeli przywilej zbierania podatków i używania ich na cokolwiek się chce, przyznawany jest określonym osobom; jeżeli tłumi się strajki robotników i wspiera koalicje kapitalistów; jeżeli pewni ludzie mają władzę wymyślania praw i zmuszania innych do ich przestrzegania; jeżeli mogą zgodnie ze swoją wolą dysponować własnością i życiem ludzkich istot; jeżeli pewne jednostki są upoważnione do wyboru świeckich i religijnych sposobów wychowania dzieci – wszystko to nie wynika z pragnienia ludzi, czyli nie jest rezultatem żadnego naturalnego prawa, ale istnieje dlatego, iż rządy i klasy panujące pragną tego we własnym interesie i utrzymują system za pomocą przemocy fizycznej i ucisku. Jeżeli ktoś nie zdaje sobie z tego sprawy, zrozumie wszystko, kiedy tylko spróbuje oprzeć się albo zmienić istniejący porządek rzeczy. Dlatego każdy rząd i klasy panujące potrzebują armii – dla utrzymania systemu, który nie narodził się z potrzeb ludzi, ale przeciwnie – często jest dla nich szkodliwy i służy tylko rządom i klasom panującym.

Armia potrzebna jest każdemu rządowi, aby utrzymać poddanych w posłuszeństwie i przywłaszczyć sobie owoce ich pracy. Jednakże żadne państwo nie jest samo; poza jego granicami znajduje się inne państwo, które również używa przemocy dla grabienia poddanych i zawsze gotowe jest do grabieży owoców pracy zniewolonych poddanych swojego sąsiada. Dlatego każdy rząd potrzebuje armii nie tylko do działań wewnętrznych, ale również, aby zabezpieczyć dla siebie przywilej grabieży poddanych przed zewnętrznymi rabusiami. W konsekwencji tego wszystkie państwa zmuszone są naśladować się wzajemnie w zwiększaniu zbrojeń. Rozwój armii staje się zaraźliwy – jak sto pięćdziesiąt lat temu powiedział Monteskiusz. Każde zwiększenie zbrojeń skierowane przeciwko własnym poddanym staje się również niebezpieczne dla sąsiada i jest impulsem do zwiększania zbrojeń w innych państwach. Armie osiągnęły obecną liczbę milionów nie tylko z powodu zagrożenia ze strony sąsiadujących państw, ale głównie w rezultacie potrzeby tłumienia wszelkich oznak buntu ze strony uciśnionych poddanych. Zwiększenie armii jest równoczesnym rezultatem dwóch przyczyn – oddziały potrzebne są do obrony przed wewnętrznym wrogiem i do ochrony przed obcymi agresorami. Jeden wynika z drugiego. Despotyzm rządów rośnie proporcjonalnie do ich zewnętrznych sukcesów i zwiększenia liczby i siły armii; agresywność rządów wzrasta proporcjonalnie do wzrostu wewnętrznego despotyzmu.

Tak więc rządy europejskie próbują prześcignąć się w ciągłym zwiększaniu siły swych armii. Ostatecznie doszły do nieuniknionej potrzeby powszechnej służby wojskowej, ponieważ jest to najtańszy sposób zdobycia największej ilości żołnierzy w czasie wojny. Najpierw zrobiły to Niemcy, a kiedy tylko jedno państwo zaczęło, wszystkie inne musiały zrobić to samo. I kiedy tylko wprowadzono ten system, ludzie zostali zmuszeni do chwycenia za broń, aby bronić tych, którzy sami dokonują na nich gwałtu. Obywatele stali się swymi własnymi ciemiężcami.

Powszechna służba wojskowa była nieuniknioną, logiczną potrzebą, która musiała zostać spełniona. Jednak jest również ostatnim wyrazem wewnętrznej sprzeczności społecznej koncepcji życia, która pojawiła się natychmiast, kiedy przemoc zaczęła być potrzebna dla jej utrzymania. W powszechnej służbie wojskowej sprzeczność ta stała się oczywista. Każdy zgodzi się, iż znaczenie społecznej koncepcji życia polega na tym, iż jednostka, zdając sobie sprawę z okropieństwa walki człowieka z człowiekiem i przemijalności własnej egzystencji, przenosi znaczenie swego życia na społeczność ludzkich istot. Tymczasem rezultatem powszechnej służby wojskowej jest to, iż człowiek, po odrzuceniu wszystkiego, co miało uwolnić go od indywidualnego konfliktu i przemijalności jednostkowego życia, ponownie zmuszony jest do poddania się wszelkim niebezpieczeństwom, od których miał nadzieję uciec. To nie wszystko: państwo – ta społeczność, w imię której ludzie poświęcili swoje osobiste interesy – narażone jest na to samo zniszczenie, które dotychczas zagrażało jednostce.

Rządy miały wybawić człowieka od okrucieństwa indywidualnej niezgody i zagwarantować mu nienaruszalną regularność życia państwowego. Zamiast tego zmuszają ludzi do takiego samego konfliktu, z tą tylko różnicą, iż z walki jednostek przeradza się on w wojnę z mieszkańcami innych krajów. Niebezpieczeństwo indywidualnego i państwowego zniszczenia pozostaje.

Ustanowienie powszechnej służby wojskowej jest jak działanie człowieka, który chce odnowić zgniły dom. Ściany pękają – wzmacnia je krokwiami, zapada się dach - dobudowuje szkielet, odpadają deski między krokwiami -podpiera je belkami. W końcu okazuje się, że chociaż rusztowania utrzymują budynek w kupie, tak naprawdę nie nadaje się do zamieszkania.

Tak samo jest z powszechną służbą wojskową, która niszczy wszystkie korzyści życia społecznego, które ma jakoby zapewniać.
Korzyści życia społecznego polegają na bezpieczeństwie własności i pracy oraz powszechnej współpracy w celu ogólnego dobrobytu. Służba wojskowa niszczy to wszystko.
Podatki zbierane od ludzi na zbrojenia i wojny pochłaniają większą część owoców pracy, którą armia ma ochraniać. Porywanie całej męskiej części populacji od codziennych obowiązków życia niszczy samą możliwość pracy. Groźba wojny, czającej się w każdej chwili, sprawia, iż cały postęp życia społecznego idzie na marne.

Kiedy w dawnych czasach człowiek słyszał, że dopóki nie podporządkuje się autorytetowi państwa, będzie mu groziła agresja niegodziwych ludzi, wewnętrzni i zewnętrzni wrogowie oraz będzie musiał osobiście walczyć, ryzykując życie, dlatego też w jego interesie leży poddanie się pewnym niewygodom, aby być wolnym od tych nieszczęść – kiedy człowiek o tym słyszał, mógł kiedyś w to wierzyć, ponieważ ustępstwa na rzecz państwa były jedynie drobną ofiarą i dawały mu nadzieję na spokojne życie w niezniszczalnej społeczności. W obecnych czasach, kiedy ofiary te zwiększyły się wielokrotnie, a obiecanych korzyści nie widać, każdy człowiek naturalnie zaczyna myśleć, że podporządkowanie się państwu jest całkowicie bezużyteczne.

Manifestacja sprzeczności nieodłącznych społecznej koncepcji życia nie jest jedynym fatalnym rezultatem służby wojskowej. Główną manifestacją jej niespójności jest fakt, że każdy obywatel zobowiązany do podjęcia się służby wojskowej, staje się stronnikiem organizacji państwa i wspólnikiem w jego działaniach, bez względu na ich zbrodniczość. Rządy zapewniają, iż armia potrzebna jest do obrony zewnętrznej, ale to kłamstwo. Przede wszystkim konieczna jest do ujarzmiania wewnętrznego, a każdy człowiek podejmujący się służby wojskowej, staje się wspólnikiem przemocy rządu skierowanej przeciwko jego poddanym.

Aby zrozumieć, iż każdy człowiek, który staje się żołnierzem, bierze udział we wszystkich działaniach rządu, działaniach, których nie można wspierać, musimy pamiętać, że wszystko to wykonywane jest przez rząd i spełniane przez siły zbrojne w imię porządku i dobra publicznego. Wszystkie dynastyczne i polityczne spory, egzekucje będące wynikiem tych zakłóceń, tłumienie zamieszek i odwoływanie się do działania zbrojnego w rozpędzaniu tłumów i dławieniu strajków, niesprawiedliwy podział ziemi, pobór podatków i ograniczenia pracy – wszystko to, jeżeli bezpośrednio nie jest wykonywane przez armię, to przynajmniej przez policję wspieraną przez armię. Każdy człowiek, który zostaje żołnierzem, staje się wspólnikiem wszystkich tych czynów, w których zasadność często wątpi, a w większości przypadków całkowicie sprzeciwiają się one jego sumieniu. Chłopi nie chcą zostawiać ziemi, którą uprawiali przez pokolenia; tłumy nie chcą się rozejść zgodnie z pragnieniem rządu; ludzie nie chcą płacić narzuconych im podatków; nie chcą przestrzegać praw, w których ustanowieniu nie brali udziału; nie chcą być pozbawieni swojej narodowości, a ja, który spełniam obowiązki wojskowe, muszę ich prześladować. Zadaję sobie pytanie, czy te czyny, w których muszę brać udział, są dobre czy złe, i czy powinienem w nich pomagać.

Dla rządów powszechna służba wojskowa jest najwyższym wyrazem przemocy potrzebnej do utrzymania całego systemu; dla poddanych jest najwyższym wyrazem podporządkowania się. Jest to kamień węgielny filaru podtrzymującego ściany, którego usunięcie zniszczyłoby cały budynek.

Nadszedł czas, kiedy coraz większe nadużycia rządów i ich spory wymagają od poddanych takiej materialnej i moralnej ofiary, że każdy człowiek musi zadawać sobie pytanie: czy mogę złożyć tę ofiarę? Dlaczego mam ją złożyć? Wymagana jest w imię państwa. W imię państwa mam porzucić wszystko, co drogie człowiekowi: rodzinę, bezpieczeństwo, spokojne życie, szacunek wobec samego siebie. Czym jest to państwo, które żąda tak ogromnej ofiary? I dlaczego jest ona tak bardzo konieczna? Mówi się nam, iż państwo jest niezbędne – po pierwsze bez niego nie byłoby ucieczki od przemocy i agresji niegodziwców, po drugie bez niego ciągle bylibyśmy dzikusami, bez religijnych, naukowych, edukacyjnych, ekonomicznych instytucji społecznych oraz bez środków komunikacji, po trzecie bez państwa ryzykowalibyśmy podbicie przez sąsiednie narody.

Ale gdzie są ci niegodziwcy, przed których atakami i przemocą broni nas państwo i jego armia? Może istnieli trzysta, czterysta lat temu, kiedy człowiek chełpił się wojennymi talentami i uważał za bohaterstwo zabijanie swoich bliźnich, ale w obecnych czasach nie ma takich ludzi. Nikt nawet nie nosi ani nie używa broni, wszyscy wyznają te same zasady filantropii i wzajemnej sympatii, i wszyscy pragną tego samego – możliwości spokojnego życia. Nie istnieje żadna określona klasa ludzi, przed których przemocą musiałoby nas ochraniać państwo. Jeżeli za ludzi, przed którymi broni nas państwo, uważamy kryminalistów, to wszyscy zdajemy sobie sprawę, iż kryminaliści nie są jakimiś dziwadłami, jak dzikie bestie wśród owiec, ale są ludźmi jak my, z równie nikłą skłonnością do zbrodni jak ci, przeciw którym występują. Zdajemy sobie sprawę, że ilość takich ludzi nie zmniejsza się przez groźby i kary, a jedynie przez otoczenie i wpływ moralny. Dlatego próby usprawiedliwienia potrzeby istnienia państwa dla obrony przed kryminalistami, jeżeli nawet miały jakieś podstawy kilkaset lat temu, teraz nie mają żadnych. Bliższe prawdzie jest stwierdzenie, że to działalność państwa, z jego okrutnymi metodami karania, z jego więzieniami, galerami, gilotynami, szubienicami, bardziej sprzyja bezduszności i brutalności, niż łagodności i dobroci, dlatego raczej zwiększa ilość złoczyńców zamiast ją zmniejszać.

„Bez państwa” – mówi się nam – „nie mielibyśmy środków komunikacji, ani nie istniałyby naukowe, religijne, edukacyjne i inne instytucje. Bez państwa człowiek nigdy nie byłby w stanie stworzyć potrzebnych organizacji społecznych”. Argument ten miał rację bytu kilkaset lat temu.

Jeżeli kiedykolwiek istniał czas, kiedy komunikacja i wymiana myśli były tak prymitywne, a ludzie byli tak odizolowani, iż nie byli w stanie dyskutować, ani zgodzić się co do powszechnych spraw – ekonomicznych, edukacyjnych, handlowych, itd. – bez pomocy państwa, to teraz ta izolacja już nie istnieje. Dzięki szeroko rozprzestrzenionym środkom komunikacji i intelektualnej wymiany, człowiek jest zupełnie zdolny do radzenia sobie bez rządu, w organizacji miast, zgromadzeń, rad, kongresów, ekonomicznych i politycznych instytucji. W większości przypadków rząd raczej przeszkadza niż w pomaga w osiągnięciu tych celów.

Od końca poprzedniego wieku prawie każdy ruch postępowy ludzkości jest powstrzymywany przez rządy. Tak było w przypadku zniesienia niewolnictwa, tortur i kary śmierci oraz z ustanowieniem wolności słowa i niezależności prasy. W obecnych czasach rządy i autorytet państwa są bezpośrednią przeszkodą w działaniu, w którym człowiek próbuje stworzyć lepsze formy życia. Rozwiązanie politycznych i religijnych kwestii problemu ziemi i pracy, zamiast być wspierane przez autorytet państwa, jest ciągle hamowane.

„Bez państw i rządów, narody zostałyby pokonane przez sąsiadów.”
Ten argument zawiera w sobie swoje własne obalenie.

Mówi się nam, że rządy i ich armie potrzebne są do obrony przed obcymi państwami, które mogą chcieć nas podbić. Jednakże wszystkie państwa mówią to o sobie nawzajem, a przecież wiemy, iż wszystkie kraje europejskie wyznają te same zasady wolności i braterstwa, i dlatego nie potrzebują obrony przed sobą. Jeżeli mówimy o obronie przed barbarzyńcami, do tego wystarczy jedna tysięczna oddziałów, które mamy teraz. Jak widzimy, fakty zaprzeczają stwierdzeniu o potrzebie armii do obrony przed zewnętrznym wrogiem. Autorytet państwa zamiast chronić nas przed agresją sąsiadów, w rzeczywistości stwarza niebezpieczeństwo takiej agresji.

Dlatego każdy człowiek, który został powołany do armii i zastanawia się nad znaczeniem państwa, w imię którego musi poświęcić swój spokój, bezpieczeństwo i życie, musi jasno widzieć, iż w obecnych czasach nie ma żadnego usprawiedliwienia dla jego ofiary.

Teoretycznie każdy człowiek może zobaczyć, że ofiary jakich domaga się państwo nie mają wiarygodnych podstaw, ale nawet z praktycznego punktu widzenia, oceniając bolesną sytuację, w której umieściło go państwo, człowiek widzi, że podjęcie się służby wojskowej jest w większości przypadków bardziej dla niego szkodliwe, niż odmowa posłuszeństwa.

Kimkolwiek bym nie był, bez względu na przynależność do bogatych, uciskających klas, czy pracujących i uciskanych - w obu przypadkach ujemne strony nieposłuszeństwa są mniejsze niż rezultaty posłuszeństwa, a korzyści płynące z nieposłuszeństwa są większe niż te, płynące z podporządkowania się autorytetowi.

Jeżeli należę do uciskającej mniejszości, negatywne rezultaty nieposłuszeństwa wobec wymagań państwa będą następujące: zostanę osądzony jako człowiek, który odmówił posłuszeństwa swemu rządowi i w najlepszym przypadku zostanę uniewinniony albo zmuszony do spędzenia okresu mojej służby wojskowej w jakiejś niemilitarnej organizacji – jak robi się w Rosji z menonitami – a w najgorszym, zostanę skazany na wygnanie lub więzienie na dwa, trzy lata (mówię o sytuacji w Rosji), a może nawet na dłuższy okres. Mogę nawet zostać skazany na śmierć, chociaż to nie jest zbyt prawdopodobne. Takie są złe strony nieposłuszeństwa. Złe strony posłuszeństwa są następujące: w najlepszym wypadku nie zostanę wysłany, aby mordować ludzi, ani nie znajdę się w ryzykownej sytuacji, w której mogę zginąć lub zostać ranny. Będę tylko trybikiem w militarnej niewoli. Będę ubierał się w strój klauna, będą mi rozkazywać moi przełożeni, ich zachcianki zmuszą mnie do najróżniejszych, groteskowych wygibasów, a po okresie od roku do pięciu, zostanę uwolniony, zobowiązując się przez dziesięć następnych lat do gotowości podjęcia się tej samej służby i spełniania tych samych rozkazów. W najgorszym przypadku oprócz podlegania wyżej wymienionym warunkom zniewolenia, zostanę wysłany na wojnę, gdzie będę musiał mordować obywateli innych krajów, którzy w niczym mi nie zawinili. Będę ryzykował śmierć i kalectwo, a czasami zostanę wysłany na pewną śmierć, jak to było w Sewastopolu i we wszystkich innych wojnach. Najbardziej bolesne jest to, że mogę zostać wysłany przeciwko moim własnym rodakom i będę musiał mordować moich braci dla całkowicie obcych mi interesów dynastycznych i rządowych. Tak wygląda porównanie złych stron.

Porównanie korzyści płynących z posłuszeństwa i nieposłuszeństwa rządowi wygląda następująco: człowiek, który zgodził się na służbę wojskową, po przełknięciu wszystkich afrontów i popełnieniu wszystkich okrucieństw, których od niego wymagano, jeżeli nie zginie, otrzyma czerwone i złote błyskotki, które będzie mógł przyczepić do swego stroju klauna, a jeśli ma szczęście, będzie mógł dowodzić setkami i tysiącami ludzi, równie zdeprawowanymi jak on. Dostanie funkcję feldmarszałka i dużo pieniędzy.

Korzyści płynące z odmowy służby wojskowej obejmują zachowanie ludzkiej godności, szacunek uczciwych ludzi i przede wszystkim całkowitą pewność, że działa po bożemu i dlatego jest się pożytecznym ludzkości.

Takie są dobre i złe strony dla członków bogatych, uciskających klas.
Dla biednego człowieka z klasy pracującej są one takie same, z przewagą stron ujemnych. Szczególna niekorzyść dla człowieka pracującego, który zgodził się na służbę wojskową polega na tym, że przez swój udział i pozorne przyzwolenie, wzmacnia ucisk, pod którym żyje.

Jednakże ani ogólne argumenty dotyczące potrzeby i efektywności państwa, które ludzie muszą utrzymywać przez uczestnictwo w służbie wojskowej, ani przedstawienie plusów i minusów posłuszeństwa i nieposłuszeństwa jednostek wobec państwa, nie mogą rozwiązać kwestii konieczności istnienia lub zniszczenia państwa. Ta kwestia może zostać nieodwołalnie i bezwarunkowo rozwiązana jedynie przez sumienie i duchową świadomość każdej jednostki, która zastanawia się nad problemem istnienia i nieistnienia państwa, wraz z jego powszechną służbą wojskową.
(1893)

więcej esejów Tołstoja znajdziecie w kolejnych numerach Jasnej Polany.

sobota, 24 października 2009

Pierwszy filmik z wczorajszej demonstracji za wolnością do skłotowania już gotowy


Jest on zarazem przypomnieniem "chrześcijańskim" politykom o tym, że Jezus urodził się w zaskłotowanej stajni, bo nigdzie indziej nie było dla niego miejsca. Jest to wezwanie do nich by przestali być hipokrytami i tak jak my wystąpili przeciw zakazowi skłotingu:)

poniedziałek, 11 maja 2009

Crześcijaństwo a wegetarianizm

"Kim był Jezus? Czy jadał mięso, zabijał zwierzęta, popierał okrucieństwo wobec nich? A może był wegetarianinem, tak jak sądzą niektórzy? Jak było w rzeczywistości? Wciąż mało znana Ewangelia Życia Doskonałego (tzw. V Ewangelia) rzuca zupełnie nowe światło na powyższe pytania. Zapraszamy do zapoznania się z jej fragmentami, nawiązującymi do praw zwierząt i wegetarianizmu.

Kilka słów o V Ewangelii *

"Ewangelia Życia Doskonałego", albo "Świętej Dwunastki" została odkryta przez byłego referendarza G.J.Ousley'a około 1881 r. przyjęta i spisana. Mówi on o tym w swojej przedmowie:

"Ta Praewangelia jest przechowywana w jednym z buddyjskich klasztorów w Tybecie, gdzie została ukryta przez jednego ze społeczności esseńczyków, aby zachować w bezpieczeństwie przed rękami fałszerzy. Została ona teraz po raz pierwszy z tekstu aramejskiego przetłumaczona".

Ewangelia ta zawiera wydarzenia i rozmowy, których nie ma w dotychczas znanych Ewangeliach, podczas gdy w pozostałych wersjach prawie dosłownie zgadza się z tekstami Biblii.

Gdyby te nowe miejsca zawierały to, co z biegiem czasu z nauki Wielkiego Mistrza zginęło lub celowo usunięte zostało, to miałyby one dla nas bezcenną wartość. Gdyż to, że Ewangelie, od chwili gdy chrześcijaństwo za Konstantyna Wielkiego uznane zostało za religię państwową, ucierpiały wiele zmian i opracowań, nie ulega żadnej wątpliwości. Profesor Nestle, autorytet historii Kościoła i pratekstów Ewangelii, mówi w swoim "Wstępie do krytyki tekstu greckiego Testamentu" następująco:

"Pewni uczeni zwani korektorami, zostali po Soborze Nicejskim z 325 roku po Chrystusie przez władze kościelne mianowani i faktycznie upoważnieni do skorygowania tekstu pism świętych w sensie tego, co za prawowierne zostało uznane!"

O powstaniu Ewangelii pisze Detlef Nielsen, sławny kopenhaski profesor arabistyki i historii religii:

"Dla Kościoła i dla większości chrześcijan Biblia stanowi boską całość, spadłą z nieba księgę, która mimo niezgodności w wielu częściach, świadczy jednak o religii, którą JEZUS nam przyniósł.

Protestanccy teologowie i wykształceni laicy wiedzą jednak, że mamy do czynienia z wielką różnorodnością wielu, częściowo przeczących sobie pism, które powstały w okresie około stu lat, od 50 do 150 roku po narodzeniu Chrystusa.

Do kanonu 27 pism, które wtedy Kościół ustanowił i który później utworzył nasz NOWY TESTAMENT, zostały nie mniej niż cztery Ewangelie przyjęte. Próbowano podkreślić ich jedność, podając je wszystkie za niewątpliwe przykazania JEZUSA, które nawzajem się uzupełniają i które, chociaż widocznie różne, jednak tworzą jedną prawdziwą Ewangelię.

Ażeby to osiągnąć poddano Ewangelię obszernemu procesowi ujednolicenia. Najpierw skorygowano rękopisy Ewangelii przez pewne opuszczenia i wstawki, ażeby uzgodnić je między sobą. Kiedy w ten sposób osiągnięto użyteczny tekst, postawiono całą kościelną sztukę wyjaśniania w służbę harmonizacji, aby uzyskać jedną E w a n g e l i ę".

*Powyższy wyjątek jest fragmentem przedmowy do książki autorstwa Ks. Henryka Zalewskiego. Ewangelia Życia Doskonałego znana jest również jako Ewangelia Jezusa lub V Ewangelia

* * * * *


Rozdział 1
Pochodzenie i poczęcie Jana Chrzciciela

5. I będziesz miał radość i zadowolenie, i wielu ucieszy się z jego narodzin. Gdyż on będzie wielkim przed Panem i nie będzie jadł mięsa, ani pił mocnych napojów i jeszcze w łonie matki zostanie wypełniony Duchem Świętym.

Rozdział 2
Niepokalane poczęcie Jezusa Chrystusa

7. Dlatego i ty także nie masz jeść mięsa ani pić silnych napojów; gdyż dziecko to będzie poświęcone Bogu, począwszy od łona swej matki i ani mięsa, ani silnych napojów nie ma przyjmować, ani nożyce nie mają kiedykolwiek dotknąć Jego głowy.

24. Abyś mógł powiedzieć do uwięzionych: idźcie stąd i bądźcie wolni, a do tych, którzy przebywają w ciemności: ukażcie się w świetle. I oni mają paść się na ścieżkach radości i nigdy więcej nie mają polować ani zabijać stworzeń, które stworzyłem, aby się przede Mną radowały.

25. Nie mają więcej cierpieć głodu i pragnienia ani upał nie będzie im szkodził, ani zimno ich nie zniszczy. I na wszystkich Moich górach zbuduję drogę dla wędrowców, a Moje wyżyny mają być uświetnione.

Rozdział 4
Narodziny Jezusa Chrystusa

4. A w grocie był wół, koń, osioł i owca, a pod żłobem leżała kotka ze swymi młodymi; i były też gołębie, a każde zwierzę miało swego towarzysza męskiego lub żeńskiego.

5. I stało się tak, że został On narodzony pośród zwierząt, aby uwolnić je od ich cierpień dzięki uwolnieniu ludzi z ich niewiedzy i egoizmu, przez objawienie Synów i Córek Boga.

Rozdział 5
Hołd Mędrców ze Wschodu

1. Kiedy Jezus narodził się w Betlejem, w krainie Judei za panowania króla Heroda, popatrz, wtedy przybyło kilku mędrców ze Wschodu do Jerozolimy, oczyścili się i nie spożywali mięsa, ani trunków, aby znaleźć Chrystusa, którego szukali. I oni pytali: "Gdzie jest nowonarodzony król Żydów? Na wschodzie widzieliśmy jego gwiazdę i przyszliśmy, aby oddać mu pokłon".

6. I kiedy tak szli swoją drogą ze swymi wielbłądami i osłami, które były objuczone darami i kierowani przez gwiazdę na niebie w poszukiwaniu dziecięcia, po prostu zapomnieli o swoich zmęczonych zwierzętach jucznych, które dźwigały skarby w upale i cierpiały pragnienie, i ze zmęczenia padały. I gwiazda zniknęła z ich pola widzenia.

7. Daremnie stali i spoglądali w niebo i z troską przyglądali się sobie wzajemnie. Wtem przypomnieli sobie o swoich zwierzętach, wielbłądach i osłach i pośpiesznie uwolnili je od ciężaru, aby mogły odpocząć na postoju.

8. A w pobliżu Betlejem przy drodze była studnia. I kiedy się nachylili, aby zaczerpnąć wody dla swych zwierząt, ukazał się im w lustrze wody obraz gwiazdy, której ślad zgubili.

9. A kiedy ją zobaczyli, niezmiernie się uradowali.

10. I chwalili Boga, który okazał im miłosierdzie, podobnie jak oni okazali litość swym spragnionym zwierzętom.

Rozdział 6
Dzieciństwo i młodość Jezusa

1. Jego rodzice każdego roku chodzili do Jerozolimy na święto wielkanocne (Pascha) i świętowali tę uroczystość na wzór swych braci, którzy unikali przelewu krwi zwierząt i powstrzymywali się od jedzenia mięsa i picia trunków. A kiedy Jezus ukończył 12 lat, poszli do Jerozolimy na to święto, jak to było w zwyczaju.

7. I pewnego dnia, chłopiec - Jezus przybył do pewnego miejsca, gdzie były zastawione sidła na ptaki, a obok stało kilku chłopców. A Jezus rzekł do nich: "Kto te sidła zastawił na niewinne stworzenia Boga? Popatrzcie, w sidła powinni oni być złapani, jak te ptaszki". I ujrzał on 12 wróbli, które były jak martwe.

8. I wyciągnął swoje ręce ponad nim, i rzekł do nich: "Odlećcie i jak długo będziecie żyły, pamiętajcie o Mnie". I one się podniosły i pofrunęły z głośną wrzawą. A Żydzi, którzy to widzieli, byli bardzo zdumieni i opowiedzieli to kapłanom.

12. I przez 7 lat rozmawiał On z Bogiem twarzą w twarz, i wyuczył się mowy zwierząt i ptaków, i sił leczniczych drzew, ziół i kwiatów, i ukrytych sił kamieni szlachetnych, i nauczył się ruchów Słońca i Księżyca, i gwiazd, i mocy znaków pisarskich, misterii koła, mierzenia kątów i przemiany rzeczy i form, liczb i znaków. Stamtąd powrócił do Nazaretu, gdzie odwiedził swoich rodziców i sam tam nauczał, również w Jerozolimie, jako uznany rabbi, nauczał nawet w świątyni i nikt Mu w tym nie przeszkadzał.

15. Gdyż Duch podobnej Bogu ludzkości wypełniał Go i w ten sposób wypełniał wszystkie sprawy wokół Niego i porządkował Mu wszystko, a zatem wypełniły się słowa proroka: "Lew ma leżeć obok cielęcia, lampart obok koźlęcia, a wilk obok owieczki, niedźwiedź obok osła, sowa obok gołębia. A dziecko ma je prowadzić.

16. I nikt nie ma ranić lub zabijać na mojej świętej górze; świat bowiem ma być wypełniony rozpoznaniem tego Jedynego Świętego, podobnie jak wody pokrywają łożyska morza. I w tych dniach pragnę zawrzeć związek ze zwierzętami ziemi i ptakami powietrza, z rybami morza i ze wszystkimi stworzeniami ziemi. I złamię łuk, a także i miecz, i wszystkie narzędzia wojny chcę usunąć z ziemi, i one mają być odłożone dla zapewnienia bezpieczeństwa, aby wszyscy żyli bez obawy.

18. A pewnego dnia szedł górską ścieżką w pobliżu pustyni i spotkał tam lwa, którego tłum ludzi maltretował kamieniami i dzidami do rzucania, aby go zabić.

19. A Jezus zabronił im znęcania się i rzekł: "Dlaczego wy prześladujecie stworzenia Boga, które są szlachetniejsze aniżeli wy? Przez okrucieństwo ludzi wielu pokoleń, zwierzęta przemieniły się we wrogów człowieka, człowieka, który powinien być ich przyjacielem.

20. Tak jak moc Boga przejawia się w nich, tak też przejawia się Jego długa cierpliwość i Jego współczucie. Zaprzestańcie prześladowania tego stworzenia, które wam nie chce zadawać cierpienia. Czyż nie widzicie bowiem, jak ono przed wami ucieka i jest przerażone waszą wściekłością?"

21. I lew przyszedł, i położył się u stóp Jezusa, i zaświadczył Mu o swoim przywiązaniu, a lud był pełen zdumienia i mówił: "Popatrzcie, ten człowiek kocha wszystkie stworzenia i posiada moc nawet nad zwierzętami pustyni, a one są Mu posłuszne".

Rozdział 7
Jan - nawołuje do pokuty

4. Jan zaś miał odzienie z włosia wielbłądziego i pas podobnego rodzaju wokół bioder, a jego pokarmem były owoce drzewa grochowego i miód leśny. I szedł on do Jordanu, i przez całą krainę Judei, i obchodził krainę wokół Jordanu, i wszyscy przyjmowali od niego chrzest w Jordanie i wyznawali swoje grzechy.

10. I przemawiał do wszystkich, i powiedział im: "Wystrzegajcie się przelewania krwi i zabijania wszelkiego stworzenia i strzeżcie się przed wszelką okrutnością i nieprawością. Czyż sądzicie, że krew ptaków i zwierząt może zmyć wasze grzechy? Ja powiadam wam: Nie. Mówcie prawdę! Bądźcie sprawiedliwi, bądźcie miłosierni wobec waszych bliźnich i wszelkich stworzeń, które żyją i bądźcie pokorni, wobec waszego Boga".

Rozdział 14
Powołanie Andrzeja i Piotra

6. I kiedy Jezus szedł z kilkoma uczniami spotkał człowieka, który tresował psy, aby polować na inne zwierzęta. I rzekł do niego: "Dlaczego ty to czynisz?" A człowiek ten odpowiedział: "Ponieważ z tego żyję. Jaki pożytek przynoszą te zwierzęta? Zwierzęta są słabe, moje psy zaś silne". A Jezus przemówił do niego: "Ty nie masz ani mądrości, ani miłości. Każde stworzenie bowiem, które Bóg stworzył, ma swój sens i cel. I kto może powiedzieć, co jest w nim dobrego i jaki daje pożytek tobie i innym ludziom?

7. Popatrz na pola, jak na nich wszystko rośnie i się rozwija, i na drzewa które rodzą owoce, i na zioła. Czy pragniesz więcej jeszcze niż tego, co przynosi ci uczciwa praca twoich rąk? Biada silnym, którzy nadużywają swej mocy! Biada mądremu, który kaleczy stworzenie Boga! Biada myśliwym! Gdyż oni sami będą łowieni".

8. I człowiek ten dziwił się bardzo i zaprzestał tresury psów do polowania i uczył je, aby ratowały życie, a nie, aby je niszczyły. I człowiek ten przyjął naukę Jezusa i został Jego uczniem.

Rozdział 18
Wysłanie siedemdziesięciu dwóch

5. I do jakiegokolwiek miasta zawsze wejdziecie, i oni was tam przyjmą, spożywajcie tylko takie potrawy, które wam podadzą bez ofiary dla życia. I uzdrawiajcie tam chorych, i mówcie do nich: Królestwo Boga przybliżyło się.

6. I w domu tym pozostańcie, i jedzcie, i pijcie co wam podadzą bez rozlewu krwi, gdyż robotnik jest godzien swojej zapłaty. Nie przenoście się z jednego domu do innego.

Rozdział 20
Powrót siedemdziesięciu dwóch

8. Błogosławieni mają być wszyscy ci, którzy stronią od tych wszystkich spraw związanych z przelewaniem krwi i zabijaniem, i którzy stosują prawo i sprawiedliwość. Bądźcie błogosławieni, bowiem wy dostąpicie błogosławieństwa".

Rozdział 21
Jezus gani okrucieństwo wobec konia

1. I stało się, że Pan wyszedł z miasta i wraz ze Swymi uczniami szedł przez góry. I przyszli na pewną górę, której drogi były bardzo strome, i zobaczyli pewnego człowieka z jucznym zwierzęciem.

2. Koń jednak padł na ziemię, gdyż ładunek był dla niego za ciężki, a człowiek ten bił go tak, że krew płynęła z ciała zwierzęcia. Jezus przystąpił do niego i rzekł: "Ty, synu okrucieństwa, dlaczego bijesz swoje zwierzę? Czyż nie widzisz, że ono jest o wiele za słabe na ten ładunek i czy nie zdajesz sobie sprawy, że ono cierpi ból?"

3. Człowiek zaś odpowiedział i rzekł: "Co to Ciebie obchodzi? Ja mogę bić swoje zwierzę, ile mi się tylko podoba; gdyż ono należy do mnie i kupiłem je za piękną sumkę pieniędzy. Zapytaj tylko tych tam, oni mnie znają i wiedzą o tym".

4. Jeden z uczniów odpowiedział i rzekł: "Tak Panie, tak jest jak on mówi, byliśmy przy tym, jak on kupował konia". A Pan odpowiedział: "Czyż nie widzicie jak on krwawi i czyż nie słyszycie jak on jęczy i lamentuje? Oni zaś odpowiedzieli i rzekli: "Nie, Panie, nie słyszymy. Ażeby on jęczał i lamentował!"

5. I zasmucił się Jezus, i rzekł: "Biada wam wy kamiennego serca, którzy nie słyszycie, jak koń ten żali się i błaga o współczucie, i zwraca się do swego Niebieskiego Stwórcy, i biada po trzykroć temu, przeciwko komu on się skarży i jęczy w swoim cierpieniu". (18)

6. I poszedł, i dotknął konia, a zwierzę podniosło się, a jego rany zostały uleczone. Do człowieka zaś powiedział: "Idź teraz swoją drogą i nie bij go w przyszłości więcej, a wtedy także i ty możesz mieć nadzieję na znalezienie współczucia".

7. A kiedy zobaczył zbliżających się ludzi, rzekł Jezus do uczniów swoich: "Ze względu na chorych - jestem chory, ze względu na głodnych - cierpię głód i ze względu na łaknących - cierpię pragnienie".

8. I powiedział też: "I przyszedłem, aby znieść krwawe ofiary i krwawe uczty, i jeżeli nie przestaniecie składać krwawych ofiar z ciał krwi i zwierząt i je spożywać, to nie ustanie gniew Boga w stosunku do was, podobnie jak wobec waszych przodków na puszczy, którzy rozkoszowali się spożywaniem mięsa i zostali wypełnieni zgnilizną, i zostali wyniszczeni zarazą. (19)

Rozdział 24
Jezus karci okrucieństwo

On uzdrawia chorych i wypędza diabły

1. Kiedy Jezus przybył do miasta, ujrzał gromadę nierobów gorszego pokroju i ci męczyli kota, którego znaleźli, i znęcali się nad nim w okrutny sposób. A Jezus rozkazał im, aby tego nie robili i zaczął ich karcić; jednak oni nie zwracali uwagi na Jego słowa i lżyli Go.

2. Wtedy zrobił bicz ze sznurów z supłami i przepędził ich stamtąd, i rzekł: "Tę ziemię, którą stworzył mój Ojciec i Matka ku radości i rozkoszy, zmieniliście waszymi czynami pełnymi gwałtu i okrucieństwa w piekło". I oni uciekli sprzed Jego oblicza.

4. Następnego dnia przyszła do Jezusa matka tego młodego człowieka, aby uzdrowił jego rękę. Jezus mówił do nich o prawie miłości i jedności wszelkiego życia w tej jednej rodzinie Boga. A następnie powiedział: "Jak wy w tym życiu będziecie czynić waszym współstworzeniom, tak będzie się wam powodzić w przyszłym życiu".

Rozdział 28
Jezus uwalnia króliki i gołębie

1. I zdarzyło się pewnego dnia, kiedy Jezus zakończył swoją mowę w miejscowości w pobliżu Tyberiady, gdzie znajduje się siedem źródeł, że pewien młody człowiek przyniósł Mu żywe króliki i gołębie, aby spożył je wraz ze swymi uczniami.

2. A Jezus spojrzał przyjaźnie na młodzieńca i rzekł do niego: " Ty masz dobre serce, a Bóg cię oświeci; czy jednak nie wiesz, że Bóg dał na początku człowiekowi owoce ziemi jako pożywienie, i że nie uczynił go mniejszym aniżeli małpę czy wołu, czy konia, czy owcę, że zabija on swoje współstworzenia, i że spożywa ich mięso i krew?

3. Wy wiecie, że Mojżesz naprawdę rozkazał, aby takie stworzenia spożywać i składać z nich ofiary, i to czynicie w świątyni; ale większy aniżeli Mojżesz jest tutaj i przychodzi, aby znieść krwawe ofiary zakonu i biesiady i przywrócić czyste dary i bezkrwawe ofiary, jak to było na początku, a mianowicie ziarna i owoce ziemi.

4. Wy macie jeść z tego, co składacie Bogu w ofierze w czystości, ale czego wy nie składacie w ofierze w czystości nie macie jeść, gdyż nadejdzie godzina, kiedy ustaną wasze krwawe ofiary i święta, i będziecie modlić się do Boga w świętości i z czystą ofiarą.

5. Dlatego pozostawcie stworzenia wolnymi, ażeby cieszyły się w Bogu i nie obciążały człowieka winą". I młodzieniec uwolnił je, a Jezus połamał ich klatki i zerwał więzy.

6. Jednak popatrz, chociaż były w niebezpieczeństwie, że zostaną ponownie uwięzione, nie odleciały. I On przemawiał do nich, i rozkazał im odejść, a one posłuchały Jego słów i odleciały pełne radości.

Rozdział 29
Nakarmienie pięciu tysięcy ludzi sześcioma chlebami i siedmiu gronami winnymi
Uzdrawianie chorych

7. I wziął tych sześć chlebów i siedem winogron, i spojrzał ku niebu, i podziękował, pobłogosławił i łamał chleby, i dzielił winogrona, i dawał je uczniom, ażeby kładli je przed ludźmi i wszystko rozdzielili wśród ludu.

8. I wszyscy jedli i byli syci. I zebrali 12 koszy pełnych okruchów, które jeszcze pozostał. A tych, którzy jedli chleby i owoce było pięć tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci, a On nauczał ich wielu rzeczy.

Rozdział 31
Chleb życia i żywe wino

Jezus gani bezmyślnego poganiacza

2. Wtedy Żydzi się sprzeczali między sobą i mówili: "Jak może Ten dać siebie nam do jedzenia?" Jezus rzekł do nich: "Czyż sądzicie, że Ja mówię o jedzeniu mięsa, jak wy to czynicie w swej niewiedzy w świątyni?

3. Zaprawdę, ciało Moje jest z istoty Boga i jest prawdziwym pokarmem, a krew Moja jest życiem Boga i jest prawdziwym napojem. Nie jak wasi przodkowie, którzy błagali o mięso, i Bóg w Swym gniewie dał im mięso, a oni jedli je z zepsucia, aż im w nosach cuchnęło, a ich ciała padały na pustyni tysiącami wskutek zarazy.

4. Albowiem o nich napisano: mają oni wędrować czterdzieści dziewięć lat, aż oczyszczą się ze swojej pożądliwości zanim wejdą do ziemi pokoju, tak, siedem razy siedem lat mają wędrować, albowiem nie poznali Moich dróg, ani nie przestrzegali Moich przykazań.

12. Jezus szedł w kierunku Jerozolimy i spotkał wielbłąda ciężko objuczonego drzewem. Wielbłąd nie mógł tego ciężkiego ładunku udźwignąć wspinając się na górę, a poganiacz bił go, i znęcał się nad nim, ale nie mógł on tego zwierzęcia ruszyć z miejsca.

13. I kiedy Jezus to zobaczył, rzekł do niego: "Dlaczego bijesz swego brata?" A człowiek ten odpowiedział: "Nie wiedziałem, że jest ono moim bratem. Czyż nie jest to juczne zwierzę i do tego stworzone, aby mnie służyło?"

14. A Jezus rzekł: "Czyż nie ten sam Bóg stworzył z tej samej materii to zwierzę i dzieci, które tobie służą i czyż wy oboje nie otrzymaliście tego samego tchnienia od Boga?"

15. I człowiek ten zdumiał się bardzo z powodu tej wypowiedzi. Przestał bić wielbłąda i uwolnił go od części jego ciężaru. Tak więc wspinał się wielbłąd pod górę, a Jezus szedł przed nim i zwierzę nie zatrzymywało się już więcej, aż do końca swojej podróży.

16. I wielbłąd rozpoznał Jezusa, gdyż odczuł w Nim miłość Boga. A człowiek ten chciał jeszcze więcej dowiedzieć się z tej nauki, Jezus nauczał go przyjaźnie i człowiek ten stał się Jego uczniem.

Rozdział 32
Bóg jako pokarm i napój wszystkich

4. Spożywam bowiem wyłącznie owoce drzew i nasiona roślin, a te są przemieniane przez Ducha w Moje ciało i w Moją krew. Z tych i tym podobnych wyłącznie macie jeść wy, którzy we Mnie wierzycie i jesteście Moimi uczniami, gdyż z nich spływa na ludzi w Duchu życie i zdrowie, i wyleczenie.

9. Zaprawdę, powiadam wam, na początku wszystkie stworzenia Boga znajdowały swoje utrzymanie wyłącznie w roślinach i owocach ziemi, aż do momentu, kiedy niewiedza i egoizm ludzi spowodował w większości odstąpienie od zwyczaju, który im Bóg dał, co zaprzeczało zwyczajowi pierwotnemu. Dlatego wszyscy ci mają powrócić do naturalnego pożywienia, jak napisano w proroctwach. Gdyż słowa ich nie mają być poddawane w wątpliwość.

Rozdział 33
Grzechy nie zostaną odpuszczone przez krew innych

1. Jezus nauczał swoich uczniów na zewnętrznym dziedzińcu świątyni, a jeden z nich rzekł do Niego: "Mistrzu, kapłani mówią, że bez przelewu krwi nie ma uwolnienia od grzechów. Czy mogą bowiem ofiary krwi zakonu gładzić grzechy?"

2. Jezus odpowiedział: "Żadna krwawa ofiara zwierzęcia czy ptaka, czy człowieka nie może zmazać grzechów. Gdyż jak mogłaby być wina wymazana przez przelewanie niewinnej krwi? Nie, to zwiększyłoby jeszcze winę.

3. Kapłani otrzymują takie ofiary od wierzących dla pojednania za wykroczenia przeciwko prawu Mojżesz, ale za grzechy przeciwko Prawu Boga nie ma przebaczenia, jedynie przez skruchę i pokutę.

4. Czyż nie napisano w proroctwach: zaniechajcie swoich krwawych ofiar w waszych ofiarach całopalnych, zlikwidujcie i zaprzestańcie jeść mięso, czyż nie mówiłem waszym ojcom i nie nakazałem im owych spraw, kiedy wyprowadziłem ich z Egiptu? Przecież to im nakazałem.

6. I co nakazuje wam Wiekuistość, czyż nie stosowania sprawiedliwości i miłosierdzia, i pokornego kroczenia w Panu? Czyż nie napisano, że Bóg na początku przeznaczył owoce drzew i nasiona, i zioła jako pożywienie dla wszelkiego ciała?

7. Ale oni z domu modlitwy uczynili dom złodziei i w miejsce czystej ofiary przy pomocy kadzidła, splamili Moje ołtarze krwią i jedli mięso zabitych zwierząt.

8. Ale ja wam mówię: Nie przelewajcie krwi niewinnych, ani nie jedzcie mięsa. Bądźcie uczciwi, miłujcie miłosierdzie i czyńcie sprawiedliwość, a dni wasze będą trwać długo.

Rozdział 34
Miłość Jezusa do wszystkich stworzeń

4. I kiedy odchodził, pobłogosławił niewiasty, które okazywały Mu swoją miłość, i zwrócił się do drzewa figowego i pobłogosławił je także. I rzekł: "Ty dałeś mi schronienie i cień przed palącym żarem, a oprócz tego dawałeś Mi także pożywienie.

5. Bądź błogosławione, rośnij i bądź owocodajne, i pozwól wszystkim, którzy do Mnie przychodzą znaleźć spokój, cień i pożywienie i niechaj ptaki powietrza znajdą swoją radość wśród twoich gałęzi".

7. Jezus przyszedł do pewnej wsi i zobaczył tam małego kotka, który był bezpańskim stworzeniem i cierpiał głód, i żałośnie miauczał. Wziął go w Swoje ramiona i osłonił go Swoją szatą, i pozwolił mu spoczywać na swojej piersi.

8. A kiedy dalej wszedł do tej wsi, dał kotkowi jeść i pić. I kotek jadł i pił, i okazywał Mu swoją wdzięczność. I On dał go Swojej uczennicy, która była wdową imieniem Lorenca, i ona wzięła go pod swoją opiekę.

9. I niektórzy z ludu mówili: "Ten człowiek troszczy się o wszystkie zwierzęta. Czyżby one były Jego braćmi i siostrami, że On je tak kocha?" A On rzekł do nich: "Naprawdę, one są waszymi współbraćmi z wielkiego gospodarstwa Boga, waszymi braćmi i siostrami, którzy otrzymali ten sam oddech życia od Wiekuistego.

10. I kto zawsze troszczy się o tych najmniejszych z nich i daje im pokarm i napój, którego one potrzebują, ten czyni to dla Mnie, a kto toleruje to, że one cierpią głód i ich nie chroni, jeśli są źle traktowane, to zło akceptuje, to tak samo, jak gdyby on Mnie to uczynił. Gdyż podobnie jak wy w tym życiu uczyniliście, tak będzie też wam w przyszłym życiu uczynione".

Rozdział 38
Jezus potępia maltretowanie zwierząt

1. I wielu Jego uczniów przyszło do Niego, i opowiedzieli Mu o pewnym Egipcjaninie, o synu Beliara, który nauczał, że nie jest przeciw prawu znęcanie się nad zwierzętami, jeżeli ich cierpienie przynosi korzyść ludziom.

2. A Jezus rzekł do nich: “Zaprawdę powiadam wam, że korzyści czerpane z bezprawia, które zadano stworzeniu Boga, nie mogą być uczciwe. Wszyscy ci, których ręce splamione są krwią albo których usta są zanieczyszczone spożywaniem mięsa, nie mogą dotykać rzeczy świętych czy nauczać tajemnic Nieba.

3. Bóg daje jako pożywienie ziarno nasienne i owoce ziemi, a dla sprawiedliwego nie ma żadnego innego właściwszego pożywienia dla ciała.

4. Rozbójnik, który włamuje się do domu, zbudowanego przez człowieka jest winnym; ci zaś, którzy włamują się do domu zbudowanego przez Boga, są większymi grzesznikami. Dlatego mówię do wszystkich, którzy pragną być Moimi uczniami, abyście trzymali swoje ręce z dala od przelewania krwi i nie pozwólcie, aby jakiekolwiek mięso weszło przez wasze usta, gdyż Bóg jest sprawiedliwy i łaskawy i nakazał, ażeby ludzie żyli wyłącznie z owoców i nasion ziemi.

5. Ale kiedy zwierzę bardzo cierpi, tak, że jego życie jest dla niego wielkim ciężarem, albo, jeżeli to zwierzę jest niebezpieczne, to uwolnijcie go z jego życia szybko i z jak najmniejszym bólem, jak tylko potraficie. Pozbawcie go życia w miłości i z współczuciem i nie męczcie go, a Bóg, wasz Ojciec i Matka, okaże wam również współczucie, podobnie jak wy okażecie współczucie tym, którzy są oddani w wasze ręce.

6. I cokolwiek uczynicie temu najmniejszemu z moich dzieci, to czynicie to dla Mnie. Gdyż Ja jestem w nich, a one są we Mnie. Tak, Ja jestem we wszystkich stworzeniach i wszystkie stworzenia są we Mnie. Wszystkimi ich radościami cieszę się Ja również. I wszystkie ich bóle są także Moim cierpieniem. Dlatego powiadam wam: Bądźcie dobrotliwi dla wszystkich, wszystkich stworzeń Boga”.

Rozdział 41
Jezus uwalnia ptaszki z ich klatek

1. A kiedy Jezus szedł do Jerycha, spotkał człowieka z klatką pełną ptaszków, które złapał, oraz młodymi gołąbkami. I zobaczył ich cierpienie w tym, że utraciły wolność, a poza tym cierpiały głód i pragnienie.

2. I rzekł On do tego człowieka: “Co ty z nimi wyczyniasz?” A on odparł: “Chcę zdobyć środki na swoje utrzymanie, chwytając ptaszki i je sprzedając”.

3. A Jezus rzekł do niego: “Jak myślisz, gdyby ktoś silniejszy i mądrzejszy aniżeli ty jesteś, uwięził cię i spętał, a także twoją żonę i twoje dzieci i wrzucił cię do więzienia, aby ciebie sprzedać dla swych własnych korzyści i w ten sposób zarabiać na swoje utrzymanie, co sądzisz o tym?”

4. “Czyż one nie są twoimi współbraćmi, tylko słabszymi aniżeli ty? I czyż nie troszczy się o nie ten sam Bóg, Ojciec-Matka, podobnie jak o ciebie? Uwolnij zatem twoich małych braci i siostry i uważaj, ażebyś tego nie czynił, uczciwie zarabiając na swoje utrzymanie”.

5. I człowiek zdumiał się bardzo tymi słowami i ich mocą i uwolnił ptaszki. Kiedy ptaszki odzyskały wolność, przyfrunęły do Jezusa, usiadły na Jego ramionach i zaczęły Mu śpiewać.

Rozdział 42
Jezus naucza o małżeństwie

6. A oni rzekli do Niego: “Dlaczego Mojżesz nakazywał, aby dawać list rozwodowy w przypadku rozejścia z żoną?” A On rzekł do nich: “Z powodu zatwardziałości waszych serc Mojżesz cierpiał, że wy rozdzielacie się z waszymi żonami, jak również w wielu przypadkach pozwalał też jeść mięso, ale od początku tak nie było.

Rozdział 43
Jezus o bogaczach tego świata i o myciu rąk, i o nieczystych potrawach

14. Słuchajcie Mnie więc: Nie tylko nieczyste rzeczy, które wchodzą do ciała zanieczyszczają człowieka, ale o wiele bardziej złe i nieczyste myśli, które wypływają z waszych serc, zanieczyszczają wewnętrznego człowieka, a również i innych. Dlatego opanujcie swoje myśli i oczyśćcie swoje serca, a pożywienie wasze niechaj będzie czyste.

Rozdział 46
Przemienienie Jezusa - Dwanaście przykazań

10. Nie macie pozbawiać życia jakiegokolwiek stworzenia dla przyjemności, ani też znęcać się nad nim.

13. Nie macie zawierać nieczystych małżeństw, gdzie nie istnieje miłość, zdrowie ani niszczyć siebie samych czy jakiegokolwiek stworzenia, które zostało stworzone przez Świętego jako czyste.

15. Nie czyńcie nikomu tego, czego byście nie chcieli, aby wam czyniono.

18. Macie kochać i ochraniać słabych i uciśnionych, oraz wszystkich tych, którzy cierpią bezprawie.

19. Macie wyrabiać swoimi rękoma rzeczy, które są dobre i przydatne. Jedzcie owoce ziemi, abyście mieli długie życie.

21. Macie czynić innym to, czego wy sobie życzycie, ażeby wam uczyniono”.

Rozdział 47
Duch obdarza życiem

Przypowieść o człowieku bogatym i żebraku.

3. Napisano bowiem: Ty nie masz zabijać, ale Ja wam mówię, że ci, którzy nienawidzą i chcą zabijać, są winni, ba, jeżeli niewinnym stworzeniom sprawiają ból i cierpienie, są winni. Jeżeli jednak zabijają tylko w tym celu, aby zakończyć cierpienie, które nie może być wyleczone, to wtedy nie są oni winni, jeżeli dokonają tego szybko i w miłości.

6. I ponownie powiadam: każdy, kto usiłuje posiadać ciało jakiegoś stworzenia jako pożywienie, dla przyjemności czy korzyści, ten zanieczyszcza się.

Rozdział 49
Prawdziwa świątynia Boga

6. A Jezus odpowiedział i rzekł: “Napisano u proroków: Dom Mój ma być domem modlitwy dla wszystkich narodów ku wdzięczności i chwale Boga. Wy zaś uczyniliście z niego jaskinię morderców i wypełniliście go nikczemnością.

7. I napisano dalej: Od wschodu do zachodu słońca ma być Moje imię wielkie wśród narodów, a kadzidło ma być Mi składane jako czysta ofiara. Jednak wy zrobiliście z niego jaskinię morderców ze swoimi krwawymi ofiarami, a słodkie kadzidło stosujecie tylko po to, aby zatuszować zapach krwi. Ja przyszedłem, aby wypełnić prawo, a nie aby je rozwiązywać.

8. Czyż nie wiecie co napisano? Posłuszeństwo jest lepsze aniżeli ofiara i lepsze jest słuchanie aniżeli tłuszcz barani. Ja, Pan, jestem zmęczony waszymi całopalnymi ofiarami i waszymi bezużytecznymi ofiarami, gdyż ręce wasze są pełne krwi.

9. I czyż nie napisano: Czym jest prawdziwa ofiara? Obmyjcie się i oczyśćcie się, i oddalcie zło sprzed Moich oczu; przestańcie czynić zło , a nauczcie się czynić dobro. Stosujcie sprawiedliwość wobec sierot i wdów, które są uciskane. I w ten sposób wypełnicie swoje prawo.

10. Nadejdzie dzień, kiedy wszystko to, co znajduje się w przedsionku, a co pachnie krwawymi ofiarami zniknie, a ci czyści składający ofiary będą uwielbiać Wiekuistego w czystości i prawdzie”.

Rozdział 51
Prawda uwalnia

12. I niektórzy ze starszyzny świątyni i uczeni w piśmie przyszli do Niego i mówili: “Dlaczego Twoi uczniowie nauczają ludzi, że jedzenie mięsa zwierząt jest przeciwko prawu, kiedy przecież według rozkazu Mojżesza zwierzęta były składane w ofierze?

15. I również Jeremiasz świadczy odnośnie krwawej ofiary, mówiąc, że Ja, wasz Bóg, nie rozkazywałem wam żadnej z tych spraw, kiedy przybyliście do Egiptu, lecz rozkazałem wam tylko przestrzegania prawości, zachowania starych obyczajów, stosowania sprawiedliwości, pielęgnowania miłosierdzia i pokory wobec waszego Boga.

16. Ale wy nie usłuchaliście Mnie, który od samego początku dał wam wszystkie rodzaje ziarna i owoce drzew i nasiona jako pożywienie i lekarstwo dla człowieka i zwierzęcia”. A oni rzekli: “Ty mówisz przeciwko prawu”.

* * * * *


Fragment posłowia Ewangelii Życia Doskonałego:

Przedstawiona Ewangelia różni się przede wszystkim w dwóch rzeczach od znanych dotychczas: Miłością do zwierząt i żądaniem powstrzymania się od mięsa, oraz w nauce o odrodzeniu. W naszym stuleciu uważa się te sprawy za mniej ważne, poboczne i trudno jest niektórym uwierzyć, że Chrystus przywiązywał do tego duże znaczenie.

Jeśli natomiast przestudiujemy zachowane pisma z tamtych lat szczególnie ojców Kościoła, rzuca się w oczy konsekwentne odrzucanie wszelkiego pożywienia pochodzenia zwierzęcego. Do tego dochodzi jeszcze odrzucenie ofiar zwierząt i miłość różnych świętych do zwierząt jako towarzyszy. Przypomnijmy sobie tylko św. Hieronima, który mieszkał z dwoma lwami w jaskini lub świętego Franciszka z Asyżu, który uwolnił gołębie, oswoił wilka i wygłaszał kazania do ryb!

środa, 28 maja 2008

ANARCHIZM TOŁSTOJOWSKI

predruk z http://www.cia.bzzz.net
Wincenty Kołodziej: ANARCHIZM TOŁSTOJOWSKI

Lew Tołstoj urodził się w 1828 r. w Jasnej Polanie, w tulskiej guberni. Studiował w Kazaniu wschodnie języki, a w Petersburgu prawo. Wstąpił następnie do wojska i w randze oficera pełnił służbę na Kaukazie. Po wojnie krymskiej, w której brał udział, przeszedł do rezerwy osiedlając się w Petersburgu. W latach 1857-1861 odbywał podróż po Niemczech, Francji, Włoszech i Szwajcarii, spotykając się z wieloma ludźmi, w tym i anarchistą P. Proudhonem. Powrócił do kraju i osiedlił się w swej rodzinnej posiadłości, zajmując się gospodarstwem, twórczością literacką i publicystyką polityczną.

Koncepcje ideowe Tołstoja przedstawione zostały w szeregu jego pracach, z których należy szczególnie wymienić: O spowiedzi (1879), Krótkie wyjaśnienie Ewangelii (1880), W czym moja wina (1884), Co mam robić w życiu (1885), Panowanie Boże wewnątrz nas (1893). Koncepcji swych sam Tołstoj nigdy nie utożsamiał z anarchizmem, od którego zdecydowanie się odcinał, uważając się za chrześcijanina, podczas gdy anarchistów traktował jako ateistów i rewolucjonistów.

Fundamentem tej koncepcji politycznej była zasada, ze najwyższym prawem człowieka jest miłość do Boga i drugiego człowieka, wobec czego Tołstoj stanął na stanowisku, iż na zło nie należy odpowiadać złem, co jest podstawowa zasada religii chrześcijańskiej. Uważał jednak, ze zasada miłości bliźniego została przez kościoły chrześcijańskie we współczesnym świecie wypaczona, przez odejście od nauki Chrystusa. Kościoły - zarówno katolicki, prawosławny, jak i protestancki, hołdują zarozumiałości, uległości wobec władzy państwowej, stosowaniu gwałtu w stosunku do wiernych, a ponadto brak w nich miłości, sprawiedliwości, ducha życia. Propaguje sie w nich kult śmierci i życia pozagrobowego. Tymczasem nauka Chrystusa, zdaniem Tołstoja, to przede wszystkim umiłowanie życia, ruchu i miłości, bez których człowiek nie może żyć, jeśli pragnie być człowiekiem i prowadzić rozumne życie. Oznacza to, ze koncepcje Tołstoja mają podłoże racjonalistyczne, pod-czas gdy działania kościołów chrześcijańskich - irracjonalne, przystosowane do współczesnej obłudnej rzeczywistości. Kościoły ochraniają te obłudę akceptując wyzysk i nierówność społeczną, odwołując się przy tym do sprawiedliwości niebiańskiej.

Ponieważ człowieka zewsząd otacza zło, dlatego powinien sie jemu przeciwstawić, pokornym i pokojowym stosunkiem do tego, co czyni zło. Oznacza to, że na zło trzeba odpowiadać dobrem, a jedyna formą walki z tym złem powinien być jego bojkot. Lew Tołstoj za zło uważa tez państwo i władzę. Tej ostatniej należy sie przeciwstawić poprzez bojkot wszelkich struktur organizacyjnych, ułatwiających sprawowanie władzy. Będzie to wiec bojkot sądów, wojska, policji, administracji, urzędów podatkowych, itp., wyrażający się myślowa alienacja wobec państwa i władzy, na rzecz, zajęcia się życiem codziennym. Negatywny stosunek miał Tołstoj do życia miejskiego i rozwijającego się przemysłu, pozytywny zaś do życia i pracy na wsi, wychwalając jej pożyteczność i bliski kontakt z naturą. Był więc zwolennikiem fizjokratów. Uważał, ze ziemia powinna należeć do tych, co ją uprawiają i na niej żyją, ale przejecie jej prócz naród, dokonać się powinno nie przez bunty, demonstracje, rewolucje i uchwały parlamentu, lecz poprzez bojkot uprawy ziemi obszarniczej i powinności dworskich. Tym sposobem, wg niego, można zmusić właścicieli ziemskich do oddania ziemi w ręce chłopów.

W latach 90-tych XIX wicku idee Tołstoja znalazły swych zwolenników w osobach W. Czertkowa, D. Hilkowa, B Biriukowa, I. Golbinowa-Posadowa, I. Tregubowa i A. Podjanskiego, którzy rozwijali twórczo koncepcje swego nauczyciela, prowadząc działalność polityczną i wydawniczą zarowno w kraju, jak i zagranica. W Rosji wydawali rozprawy polityczne i dziennik ,,Oratorn", zaś w Londynie dziennik ,,Swobodnoje słowo" pod redakcja W. Czertkowa.

Z powyższego przeglądu koncepcji politycznej Tołstoja widać wyraźnie istnienie w jego poglądach idei anarchistycznych, takich jak: negacja władzy, państwa i wszelkich struktur politycznych. Uzasadnia to określenie koncepcji politycznych Tołstoja jako anarchizmu chrześcijańskiego, który ma trwałe miejsce w historii Rosji i w badaniach naukowych.

wtorek, 29 kwietnia 2008

Sprawa o obronę kempingu wygrana !!!

Oskarzony o opor w aresztacji i agresje w kierunku policji Griks zostal uniewiniony !!!
jupiii!!!!
o tym kto tam byl agresywny mozecie sobie poczytac w ponizszym fragmencie "Zycia Aktywisty", a takze w innych fragmentach " Obrony kempingu", ktore znajdziecie w starszych postach.


Gdy był na mojej wysokości z hałasem i smrodem piły elektrycznej zaczął obcinać gałęzie, które broniły dostępu do mnie.
- Ci co mordują drzewa, mordują naszą planetę i przyszłe pokolenia, nasze dzieci. Macie dzieci ? Myślicie o ich przyszłości ? Klimat się zmienia. Ziemia ginie zabijana przez takich jak Wy !! Opanujcie się ! – krzyczałem gdy drwal ranił kolejne gałęzie. Gdy zrobił do mnie dostęp, zjechał na dół. Następnie do kontenera z powrotem wsiadło tych samych dwóch gliniarzy co przedtem.
- Złaź lepiej, bo Cię siłą ściągniemy. – Powiedział Wąsacz gdy kontener się przybliżył. Byli już prawie przy mnie, gdy sprytnie przeskoczyłem na dalsze gałęzie. Na dole rozległ się śmiech i brawa…
- Przybliż bliżej – polecił Siwy maszyniście. Gdy kontener przybliżył się do gałęzi, na których siedziałem. Nie miałem już gdzie uciekać. Wąsacz złapał mnie najpierw za koszulkę, którą pociągnął do siebie. Jako, iż trzymałem się mocno gałęzi, koszulka porwała się na strzępy. W pewnym momencie poczułem jak ktoś złapał mnie za pas mych spodni. Był to Wąsacz. Ciągnął mnie mocno za spodnie tak, że me nogi nie wytrzymały i puściły się drzewa. Rękoma , by nie spaść trzymałem się najmocniej jak tylko mogłem. Wisiałem pomiędzy drzewem, a ciągnącym mnie policjantem.
- Ludzie ! Oni mnie zabiją !- krzyczałem, a w oczy zajrzała mi śmierć. Gdyby moje ręce nie wytrzymały i puściły, niechybnie bym spadł i się zabił. Nie było szans , że Wąsacz albo moje spodnie utrzymałyby ciężar mnie wyrwanego naprężonym niczym łuk gałęziom, spadającego z impetem w dół.
Przez ułamek sekundy pomyślałem o mej córce Nei i mej dziewczynie Rabii. “ Boże pomóż “ – przemknęła mi myśl przez głowę.
- To niebezpieczne – usłyszałem krzyk Siwego, po czym Wąsacz może się opamiętał, a może sił mu nie starczyło, w każdym razie puścił mnie. Wleciałem z powrotem na gałęzie, które objąłem mocno, pamiętając, iż przed chwilą mogłoby mnie już tu nie być. W tych paru chwilach uświadomiłem sobie calą groźbę sytuacji. Wąsacz był szaleńcem, który nie zważał na moje bezpieczeństwo. Dopiero co mało mnie nie zabił. Mimo nawet tego, że jego kolega stwierdził, iż jest to niebezpieczne, on wciąż miał zamiar kontynuować zadanie. Uświadomiwszy sobie, że mam do czynienia z szaleńcem nie chciałem więcej ryzykować mego życia.

Rabia, Nea i Papryka są trzema pięknymi powodami by żyć. “ jeśli masz dla kogo umrzeć , to na pewno masz dla kogo żyć “ ( cytat : Złodzieje Rowerów). Mam jeszcze wiele do zrobienia w swoim życiu, tyle planów, tyle projektów…

Myślę, że dużo lepiej bym zrobił pozostając żywy. Dać się zabić jakiemuś służbiście, który miał problem z wygórowanym Ego i przedawkowanym poczuciem władzy. Co to, to nie. Ja kocham życie. Raz Bóg mi pomógł i dzięki mu za to. Drugi raz nie miałem zamiaru ryzykować. Tak “tysiące” myśli przebiegało mi przez głowę podczas gdy powoli dochodziłem do siebie. Tymczasem Siwy zszedł na dół, a Wąsacz powrócił do swego niebezpiecznego dla mnie zadania. Opierałem się wciąż , jednak tym razem w każdej sytuacji upewniałem się, iż jestem bezpieczny.

środa, 28 listopada 2007

O hunie raz jeszcze

To wlasnie czym jestem ostatnio zafascynowany:
" Huna jest prastarym systemem wiedzy o całości stworzenia. Jest widzeniem świata, który jest indywidualnym sposobem zorganizowania energii duchowej we wszystkim co jest. Takie widzenie tworzy jedność ducha i materii. Świat duchowy jest światem myśli, idei, które kreują fizyczną rzeczywistość.

Słowo HUNA ma przede wszystkim dwa znaczenia:

- hu – ruch, na – bezruch

- najmniejsza cząsteczka niewidzialna, która jest częścią wielkiej całości

Huna opiera się na siedmiu przesłaniach:

Ike – świat jest taki, jak myślisz, że jest, ludzie są tacy jak myślisz, że są, los jest taki, jak myślisz że jest – jesteś twórcą swojego świata. Twoje doświadczenia życiowe są odbiciem Twoich myśli. Gdy zmieniasz myśli – zmieniasz swój świat.

Kala – nie ma żadnych ograniczeń, ograniczenia są tylko w Twoim myśleniu. Wszystko we wszechświecie jest dostępne i możliwe. Masz wolność w tworzeniu takiego życia, jakiego chcesz.

Makia – energia podąża za uwagą. To, na co kierujesz swoją uwagę ( o czym myślisz ) – manifestujesz w swoim życiu. Może to być budujące jak i niszczące.

Manawa – teraz jest czasem mocy. Wszystko dzieje się teraz. Wspomnienia o przeszłości lub wizje przyszłości są tylko interpretacją tych zdarzeń w teraźniejszości. Tylko w chwili obecnej masz wpływ na swoje decyzje i wybory.

Aloha – stan istnienia w życiu, w którym umysł serce są jednością w radości. Bycie szczęśliwym w teraźniejszości z.....osobą.....samym sobą.....całym światem. Ma najpotężniejszą moc sprawczą we wszechświecie. Ma naturę przyciągania.

Mana – cała moc pochodzi z wnętrza. Wewnątrz są Twoje wszystkie możliwości, talenty, marzenia. Masz wszystko to, co jest potrzebne, abyś kreował życie jakiego pragniesz dla siebie. To moc Twojego ducha, autorytet wewnętrzny.

Pono – rezultat jest miarą prawdy. To jakie masz życie odzwierciedla Twoje przekonania. Jest koncepcją dobra, właściwości – wszystko to, co działa jest prawdziwe.

W hunie jest także zawarta wiedza o trzech aspektach świadomości ludzkiej – Ku. Lono, Kane. Każdy z nich ma swoje cechy i funkcje. Razem tworząstrukturę duchowo-fizyczną człowieka. Jeśli są w harmonii – życie Twoje jest szczęśliwe i spełnione. Jeśli między nimi jest rozdźwięk – doświadczasz oddzielenia od Źródła, od ducha Aloha, od własnej duszy. Sercem huny jest Ho’oponopono – aktywne przywracanie ładu. Jest świadomym kontaktem z większym rytmem i energiami wszechświata doprowadzającymi do harmonii z wyższą całością istnienia."- przedruk ze stron internetowych

środa, 10 października 2007

Doskonalenie samego siebie

To moja pierwsza ksiazka jaka przeczytalem w angielskim. To chyba wiele znaczy...

Huna nie żąda wyłączności. Nie namawia do porzucenia swych przekonań, wierzeń, czy sposobu życia, po to, aby móc się nią posługiwać. Osoba używająca Huny może być jednocześnie buddystą, katolikiem, protestantem, naukowcem, psychologiem, bądź kimkolwiek innym. Jedynym wymaganiem jest, aby dana osoba uznała system za swój własny i używała go. Można oczywiście używać tylko czystej i prostej Huny.
Huna ma jeszcze jedną wielką zaletę. Uznaje bowiem, że do jednego celu prowadzi wiele ścieżek, niezależnie od tego, czy jest on sprawą duchową, umysłową czy fizyczną. Pomijając działające hipotezy i pewne założenia moralne, Huna jest skoncentrowana tylko na efektywności. Techniki osiągania celu, pochodzące z innych systemów są całkowicie dozwolone, pod jednym warunkiem: że działają.
Jak już wspomniałem wcześniej, Huna nie jest systemem skończonym. Posiada niekończące się pole do ekspansji idei, konceptów, technik, wiedzy i praktyki. W nieskończonym wielowymiarowym wszechświecie, tylko zamknięty system, z silnymi dogmatami może ośmielić się twierdzić, że posiada całą wiedzę. Podstawowe zasady Huny zostały odkryte przez tysiące ludzi, dzięki bezpośrednim doświadczeniom, ale sposoby, w jakie te zasady mogą się zamanifestować są naprawdę nieograniczone.

Zdolności ponadzmysłowe, takie jak telepatia, jasnowidzenie i umysł wpływający na materię, nie są już dłużej zarezerwowane dla małej grupki ludzi z naturalnymi talentami.
Mogą one być rozwijane przez każdego, kto zechce zaakceptować Hunę, przynajmniej jako działającą hipotezę.
Zresztą to jest właśnie sposób, w jaki należy traktować Hunę, przynajmniej na początku kontaktu z nią. W przeciwieństwie do wielu magicznych systemów, które wymagają wiary, nie informując, w jaki sposób działają, Huna zachęca do zadawania pytań. Jest bowiem systemem otwartym, bezdogmatycznym i nie zakładającym, że jest w jakikolwiek sposób kompletnym. Nie ma potrzeby, aby wierzyć w Hunę. Wystarczy jedynie chcieć ją wypróbować. Tak jak naukowiec tworzy hipotezy, czyli możliwe do zaakceptowania i prawdopodobne założenia dotyczące wyników, jeszcze przed rozpoczęciem eksperymentów, tak student Huny musi założyć, że zasady są faktem, zanim będzie mógł ich użyć. Jeśli hipoteza okaże się nieprawdziwa, a rezultaty dalekie od oczekiwanych, można ją po prostu odrzucić. Ale jeśli rezultaty są zgodne z oczekiwaniami to wiara jest zastępowana przez pewność i zrozumienie. I tak jak w jakimkolwiek innym eksperymencie naukowym, jeśli założenia i zasady nie były wypełnione całkowicie dokładnie, to wina za nieudane rezultaty spada na eksperymentatora, a nie na hipotezę.

Powyższy tekst to fragmenty książki "Bądź mistrzem ukrytego ja" Serge Kahili King'a

wtorek, 21 sierpnia 2007

Los Buntownika- fragmenty zachecajace do przeczytania calosci

Ponizej mozesz przeczytac wersje "fragmentow", ktora zostala wydana przez Ret Rat. Dostepna jest ona w tym wydawnictwie na papierze (info ponizej). Wersja elektroniczna z linkami do kazdego rozdzialu i z nowo opublikowanymi rozdzialami mozesz znalezc na:
http://positi.blogspot.com/2008/05/krtki-wstpik-do-losu-buntownika.html
Ksiazka Griksa "Los buntownika - fragmenty" nareszcie dostepna !!!
Wolność, równość, miłość, (=) anarchia, przyjaźń, rodzina, squating, punk, prawa zwierząt, prawa ludzi, ekologia, jedzenie zamiast bomb, pokój, tolerancja, przygoda, prawda, wegetarianizm jako sposób na nakarmienie głodnych w trzecim świecie, ocalenie zwierząt oraz siebie, duchowość, wiara w Boga, indywidualizm, DOBRO, (=) SZCZĘŚCIE, rozwój, nadzieja, wytrwałość...
...Tymi i nie tylko tymi wartościami i ideami pragnę się podzielić z Wami. Chciałbym by ta książka była jednym ze sposobów na osiągnięcie lepszego świata dla Was, dla naszych dzieci, dla Nas, Dla wszystkich. Do Was należy następny krok. Powodzenia !!!

RED RAT http://red-rat.w.interia.pl/ -Tu możesz zamówić książkę
http://positi.blogspot.com - na tych stronach możesz przeczytać więcej fragmentów * dostepna tez w anarchistycznej ksiegarni Fort Van Sjakoo na ulicy Jodenbreestraat 24 w Amsterdamie( wraz z innymi polskimi wydawnictwami i gazetami)

Ponizej mozecie przeczytac elektroniczna wersje ksiazki jednak...
Oczywiście bardziej polecam wersje papierowa. Lepiej się ja czyta. Po za tym, co ważne, mimo swej niekomercyjnosci także pomaga komus tam w Polsce prowadzić wydawnictwo, dzięki któremu ta ksiazka i inne wolnościowe pozycje moga byc wydawane. Kupując nie tylko otrzymujesz ladnie wydana broszurkę, ale także nadajesz sens jego istnieniu. Miłego czytania !!!


Krótki wstępik
Oto przed wami fragmenty mojej książki pt.: „LOS BUNTOWNIKA”. Jest to próba przedstawienia części mojego życia, czyli swego rodzaju pamiętnik. Pisany jest on językiem, jakim mówię, więc niektóre z zasad języka polskiego mogą tu być olane. Mimo to jestem otwarty na jakąkolwiek krytykę i wytknięcie mi błędów. Jeśli się wciągnąłeś w tą lekturę i chciałbyś przeczytać dalszy ciąg lub wyrazić zdanie na temat tej książki pisz pod adres:
/, Jeśli uważasz, że możesz w jakiś sposób pomóc mi w wydaniu tej książki, przepisywaniu jej z zeszytu na komputer, tłumaczeniu na inne języki lub w jakikolwiek inny sposób daj znać./
napisane okolo 2004 roku
Griks
Email: mgriks@gmail.com -adres najbardziej aktualny
Honthorststraat 42 hs - ten adres juz nie dziala
Amsterdam 1072 AX
Holland
Spis treści
0. Wstęp filozoficzny
1. Początek kapeli ZBUNTOWANI
2. Papryka ratuje mi życie
3. Początek SPOKOCHATY
4. Food not bombs
5. Pożar na SPOKOCHACIE
6. Narodziny szczeniaków
7. Pierwsze skłotowanie w Amsterdamie
8. Holenderski państwowy rasizm
9. Obrona KALENDERPANDEN
10. Zjednoczona Europa –faszystowska granica
11. Projekcja na Fabryce
12. Straszna podróż
13. Psy skłoterskie najmądrzejsze. Psy skłoterskie najwierniejsze
14. Miłość
Rozdziały jeszcze nie przepisane, przez co nie zamieszczone w tej książce
15. Pierwsza direct action
16. Napad na „Skłoterską”
17. Demonstracja anty McDonald w Pradze
18. Klinika
19. Kara za wolność
20. Dziecko małe-wina i kara. Dziecko duże –wina i kara.
21. Rainbow festiwal

WSTĘP FILOZOFICZNY
Wstęp ten powstał po to, by wyjaśnić, jakie przyczyny mną kierowały by napisać ta książkę. Uważam, że to bardzo ważne wiedzieć, co właściwie ludzi pcha do działania.
Pierwszymi przyczynami w zasadzie prawie wszystkiego, co staram się robić w życiu, a wiec także napisania tej książki jest chęć czynienia Dobra, pragnienie zmieniania świata na lepsze, a także wola niesienia Dobrej nowiny, czy jak to tam zwal. Myślę, iż wiecie, o co mi chodzi.
Bo jeśli chodzi o mój punk(t) widzenia to prawdziwe szczęście mamy dzięki czynieniu Dobra. Znam to z doświadczenia, które postaram się przekazać również w tej książce. Najlepiej, gdy Dobro jest czyste, nieskażone, nie oczekujące na cokolwiek w zamian. Do tego ostatniego doszedłem dopiero ostatnio, a raczej wciąż jeszcze się tego uczę. Dla początkującego pisarza ciężko jest zrezygnować z zapłaty, szczególnie, jeśli chce by pisanie stało się jego pracą.
Ciekawe jednak, że coś prowadzi mnie w ten sposób, że pierwsze wydanie fragmentów mej książki będzie drukowane za darmo. Uważam za duży sukces, że na początku, by wyczyścić, choć trochę me Dobro z oczekiwań na coś w zamian, zrezygnowałem z budowania mojego Ego. W tym celu zamiast długiego imienia i nazwiska na okładce będzie widniało tylko nieużywane artystyczne pseudo, którym także postaram się zamienić moje imię w książce.
Według odwiecznego prawa natury, wszystko, co dajemy w życiu potem do nas wraca. Nic w przyrodzie nie ginie. Za każdym razem, gdy czynimy Dobro dostajemy nagrodę właśnie tu i teraz, a nie tylko w obiecanym niebie po śmierci. Może się to przejawiać w satysfakcji z wykonanego dobrego uczynku, dobrego samopoczucia, czy jeśli już
bardziej materialnie patrząc, wdzięczności wspomożonej osoby czy
też jej wynagrodzenia. Jednak nie powinniśmy się skupiać na tych dwóch ostatnich, materialnych czy egocentrycznych przyczynach Dobra, ponieważ „zanieczyszczamy” wówczas intencje naszych działań. Lepiej by tym, co pcha nas do działania była Miłość do wszystkiego, całej naszej planety, każdej żywej istoty czy rośliny. Wybaczać nawet naszym wrogom – to właśnie tego uczy nas Jezus: kochać bezinteresownie wszystkich – to chyba istota wierzeń wszystkich dobrych ludzi. Każde nawet nasze najmniejsze Dobre działanie, zmienia nas, a zarazem cały świat na lepsze. I nieprawdą
jest to, co niektórzy mówią, „Po co się wysilać i tak świata nie zmienisz”, bo gdyby nie te starania Dobrych ludzi może już dawno by nas tu nie było. „ Nie zmienię świata? ” Co za bzdura? Wystarczy tylko spojrzeć na tych, co czynią Dobro. Nawet, gdy są najbiedniejsi
materialnie i najbardziej kopani przez życie to i tak są szczęśliwsi niż ci bogaci i źli z całym swoim dostatkiem, a przy tym frustracją i z ciężkim bagażem na sumieniu. Dlatego też, pisze tą książkę, by również przekazać to, czego i w jaki sposób życie mnie nauczyło. Moją receptą na szczęście jest czynić Dobro. Być Dobrym znaczy być szczęśliwym, Żyć szczęśliwym, znaczy żyć Dobrym. I nie przejmujmy się że ideały są nieosiągalne. Ważne, że do nich dążymy. Powtórzę za Budda Gottama „Nie poszukuj drogi do szczęścia, to szczęście jest drogą”. Dlatego nie ważne jest, gdy ktoś mi powie, że anarchia jest utopią. Nawet, jeśli raj na ziemi nie istnieje to i tak warto o niego walczyć.
Jako autor tej książki mam ambicję, by stała się ona punkową rewolucją w literaturze, by pokazać, że każdy może pisać i powinien to robić, jeśli ma cokolwiek ciekawego do przekazania. Niech pisanie odżyje jako glos Dobrej nowiny. Niech stanie się naszą bronią przeciwko złemu światu. Nie każdego stać na komputer czy kamerę zaś długopis czy coś do pisania to chyba nie problem nawet w krajach trzeciego świata, (choć tam niestety problemem mogą być wciąż umiejętności). Przez tą książkę chce zachęcić wszystkich do wylewania swych myśli na papier i wydawania ich na każdy możliwy sposób. Nie zostawiajmy literatury tylko tym, którzy ukończyli po 10 fakultetów polonistyki i językoznawstwa, bo często (mam nadzieje, że nie zawsze) są oni tak już wpasowani w system, że pisanie o dobrych rzeczach już ich mało interesuje. Po za tym ich życie często ( mam nadzieje, że nie zawsze) stało się tak nudne, że cóż ciekawego mogą oni napisać? Nic dziwnego, iż prości Dobrzy ludzie przestają sięgać po książki.
Przepraszam za tą moją, może nie do końca miłą nagonkę, ale musiałem jakoś usprawiedliwić swój prosty styl pisania. Tak naprawdę to ja bardzo szanuje studentów, szczególnie tych, którzy oparli się temu długiemu wpasowywaniu ich do systemu i mimo wszystko pozostali sobą.
„Ocalić od zapomnienia”. Wspomnienia są tak ważne w moim życiu, że staram się je utrwalać na każde z możliwych mi sposobów. To właśnie, dlatego często ściany moich skłotów zdobią zdjęcia, plakaty z rożnych akcji i imprez. Dlatego też tak bardzo zafascynowało mnie filmowanie wszystkiego, co się dookoła dzieje, dokumentowanie w ten sposób życia mego, mych przyjaciół, Amsterdamu, ruchu skłoterskiego etc., Dlatego też zbieram wszelkie niezależne gazety wydawnictwa ulotki, plakaty itp.( mam cichą nadzieję, że może kiedyś na jakimś ze skłotów będę miał możliwość zorganizowania muzeum skłotingu). Dlatego też pisana jest ta książka. By przelać na papier te wszystkie przeżycia i jeszcze raz dać im odżyć, gdy po raz kolejny będzie ona czytana. Także by uchwycić ten proces wiecznej przemiany w samym sobie. Bo musisz wiedzieć mój czytelniku że niektóre rzeczy w tej książce napisałbym inaczej, niektórych bym w ogóle nie pisał, a niektórych to może nawet teraz się trochę nawet wstydzę. Jednak publikuje je mimo wszystko, bo przecież człowiek całe życie się uczy i warto utrwalić jakoś ten proces, chociażby, dlatego by uczyć się na błędach, a nie o nich zapominać. Wspomnienia są jedną z niewielu rzeczy, które kolekcjonuje. Są one bardzo ważne w moim życiu. Nie jest to może do końca dobre, ale taki już ( jeszcze) jestem. Są dla mnie jedyną rzeczą w życiu, którą warto zbierać, której nikt nam nigdy nie zabierze, która zawsze będzie z nami. Gdy wszystko przeminie, zostaną wspomnienia, które będą stale nam przypominać, że się to życie przeżyło. I choć czasem ciężko było, czasem nawet okrutnie, to potem jest przynajmniej coś powspominać i nie zamieniłbym tych wspomnień na żadne wygody i skarby tego świata.
Żyj ciekawie + żyj dobrze = żyj szczęśliwie.
Jedyna historia, w jaką wierze jest ta, którą przeżyłem.
Pisze książkę, bo mnie to cieszy. Raduje mnie to, bo czuje, iż jest to jakiś sposób na zmienienie tego świata na lepsze. Czynienie Dobra jest moim motorem, jest źródłem radości w moim życiu.
Kocham moją córkę, moją kobietę i psa, bo czuje że to jest Dobre. Spełniam się, gdy daje im całego siebie i staram się by Miłość, którą daje była jak najlepsza i jak najczystsza. Staram się dać im szczęście i dzięki temu otrzymuje szczęście. Te trzy kobiety są najważniejsze w mym życiu. Cala resztę staram się robić też dla nich, a przez to także oczywiście dla ludzi, zwierząt, roślin i całego świata. Z miłości, z potrzeby czynienia Dobra leczymy, filmujemy, pomagamy w skłotowaniach, by ludzie mieli gdzie mieszkać, chodzimy na demonstracje, akcje, sadzimy drzewa, staramy się żyć ekologicznie, robimy program w radiu, by o tym wszystkim opowiedzieć. Cieszy mnie to wszystko, bo czuje, iż jest to Dobre, a że moje życie, chociaż czasem trudne to i tak uważam, że jest dużo bardziej wartościowe niż tych, co uczestniczą w wyścigu szczurów po pieniądze.
Czasem niebo wyobrażam sobie jako miejsce gdzie będę miał czas na robienie tych wszystkich rzeczy, na których teraz nie mam czasu. Robię tyle rzeczy na raz, że tak jak z tą książką, ciężko przychodzi mi je skończyć. W głowie mam tyle fajnych projektów, pomysłów, że niestety czasem muszę być wybiórczy i zrezygnować z niektórych. Nie mam często czasu na doskonalenie mych „dzieł” jak np. Tej książki. Na szczęście nie jestem perfekcjonistą i jestem dumny z tego, co stworzyłem takim, jakim jest. Na poprawianie błędów tej książki znajdę czas pisząc następną, którą z kolei poprawiał będę w następnej i tak dalej i tak dalej. Tutaj nie mam czasu, bo to nie niebo, a tylko ziemia. Nie mam czasu, bo zawsze staram się mięć czas dla moich najbliższych, później dla ludzi zwierząt dla Matki ziemi...
Mógłbym rzec, że nie mam czasu dla siebie, ale to nieprawda, bo przecież, gdy pomagam innym zapracowuje na moje, nasze szczęście.
Niczym w niebie czuje się w porównaniu do tych snobów, którzy żyją w iluzji, że jak zapłacą za nowy samochód za piękny dom, „miłość”, wakacje na kanarach, skok na bandżi czy heroinę, to ich życie stanie się bardziej interesujące czy lepsze. To tylko iluzja, ułuda, bo tak naprawdę szczęścia kupić się nie da. Gdy próbujemy zastąpić je dobrami materialnymi, po chwili sztucznego zachwytu, ekstazy, nadchodzi pustka, którą znowu ślepo staramy się wypełnić. Błędne koło uzależnienia toczy się dalej i po raz kolejny wypełniamy ja krotką ułudą. Poszukujemy coraz to mocniejszych wrażeń pogłębiając się coraz bardziej w bagnie niespełnienia. W ten sposób skupieni na zaspokajaniu swego ego zamiast uzyskania szczęścia pogłębiamy jedynie naszą frustrację. Ja za darmo czyniąc Dobro otrzymuje tyle atrakcji i szczęścia, że nie muszę ich „kupować”. Taką drogę wybrałem i jestem na niej szczęśliwy, dlatego też poprzez tą książkę staram się pomoc Wam w ( jak mi się wydaje) Dobrym wyborze dla nas wszystkich.
Kolejnym powodem, dla którego piszę jest promowanie kultury, w której po części się wychowałem. Jest ona tak różnorodna, że nie da się jej określić jednym słowem. Niektórzy nazywają ją punkową, niektórzy niezależną sceną, albo ruchem skłoterskim czy anarchistycznym albo też po prostu wolną społecznością. Jakkolwiek by to zwal jest to jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie mnie w życiu spotkały i jestem bardzo szczęśliwy, że mimo odmienności i trudności wszedłem w to i do dziś w tym stoję dobrze się z tym czując. Nie wszystko opiera się tu na pieniądzach czy własności. Są tu wartości większe niż chciwość, zazdrość i chęć posiadania, które to chcą zawładnąć światem(, dlatego może coraz bliżej do zagłady). Te wartości to prawdziwa miłość, prawdziwa równość, prawdziwa wolność, ( które razem tworzą prawdziwa anarchię), które należy ludziom pokazywać, przekazywać, uczyć i walczyć o nie na wszelkie możliwe sposoby. Ta książka jest właśnie jednym z moich kroków do lepszego świata dla nas, dla naszych dzieci, dla wszystkich.
Ruch skłoterski to społeczność, w której wybrałem swe życie, z którą się utożsamiam i z której jestem dumny. Nie jestem polakiem, jestem Skłotersem. Nie jest to raj, ale dla mnie jest to zdecydowanie krok w tym kierunku. Oczywiście jest w tym ruchu wielu „typów spod ciemnej gwiazdy”, którzy skłoty wykorzystują do mieszkania za darmo, jako pogłębienie swojego lenistwa i imprezowania. Są nawet tacy, którzy na uczestnictwie w skłotingu robią pieniądze władzę, czy inne ciężkie narkotyki. Nie o nich tutaj mówię, bo oni tylko ten ruch spowalniają i przynoszą mu najczęściej złe imię i wstyd. Chce pisać, mówić tu o tych marzycielach, którzy to postanowili pokazać wszystkim, że potrafią budować własną anarchię, że w garstce podobnie myślących ludzi znaleźli rodzinę, która sobie bardziej ceni walkę o lepszy świat, robienie dobrych rzeczy, życie razem niż udział w wyścigu gromadzenia. To właśnie o tych skłotersach chce pisać, którzy porzucili wygody normalnego życia by dać innym przykład, iż można żyć inaczej i że to właśnie czynienie Dobra czyni nas naprawdę szczęśliwymi. Ta książka ma również za cel szerzenie tego przykładu innym.
Dopóki wciąż istnieje nadzieja na uratowanie świata, póki dobrzy ludzie jeszcze żyją, dopóki nie wszystko jest opanowane przez pieniądz, dopóki istnieją wolne społeczności, dopóty trzeba o to wszystko walczyć. Jeszcze świat nie zginął póki my żyjemy. Może wreszcie ludzie się opamiętają i przejrzą na oczy. Mam nadzieje, iż ta książka im, Wam w tym pomoże.
Czy wiesz, że za każdym razem, gdy kupujesz coś,
czego tak naprawdę wcale nie potrzebujesz, sprzedajesz samego siebie?!!
(napisane pod koniec roku 2006)
POCZĄTEK KAPELI ZBUNTOWANI
Początek kapeli był bardzo związany z początkiem punkowej knajpy, „Black Flag”. Wraz z załogą młodych punków, gdy tylko dowiedzieliśmy się o tym, że w Siedlcach ma powstać punkowy bar, szybko zaoferowaliśmy jego założycielom Helmutowi i Pipetowi naszą bezinteresowną pomoc. Gdy ja, Marucha i Franek przyszliśmy tam po raz pierwszy, Byliśmy pod dużym wrażeniem. Jeszcze niedokończone graffiti Helmuta zachwyciło nas niezmiernie. Gdzieniegdzie były to głowy i czachy z irokezami, gdzieniegdzie krajobrazy zagłady niczym z okładek GBH czy Exploited. Chodź dużo widziałem w swym życiu zajebistego graffiti w Berlinie, w Pradze, czy nawet w Warszawie, to, co tworzył Helmut przewyższało je wszystkie. Dla mnie jest on zdecydowanie mistrzem w tym, co robi. Byłem dumny, że moje szablony mogły być odbite koło tych arcydzieł.
Na tydzień przed otwarciem knajpy, chyba trochę z nudów i nadmiaru wolnego czasu zimowych ferii, wpadł mi do głowy pomysł założenia kapeli. Poprosiłem moją dziewczynę Jankę by śpiewała w niej, na co wówczas chętnie przystała.
Pierwszy tekst napisałem o „Gandzi”. Dużo paliliśmy w tamte czasy i miałem potrzebę napisać, co o tym myślę, jak to czuje i jak to traktuje. Była to też pewnego rodzaju kontynuacja artykułu „Ja i Maria”, który zamieściłem w którejś z makulatureczek. Z resztą tekst „Gandzia” też w ostateczności znalazł się w tym biuletynie. Do wymyślonych wierszy bardzo fajnie dopasowała się wesoła muzyczka, którą skomponowałem już jakiś czas temu.
Wraz z Janką przez dwa dni ćwiczyliśmy nowo powstałą piosenkę, aż jako tako zaczęło nam to wychodzić. Z trudem udało mi się namówić Jankę, byśmy zagrali próbę w klubie „młodych punków”, na Staromiejskiej. Gdy nas wysłuchali posypały się brawa.
-Zajebiste!- Stwierdził Franek.
-No, zagrajcie jeszcze raz –prosił Marucha.
-To wasza piosenka? -zapytał Słoniak.
-No pewnie, że nasza- potwierdziliśmy.
-Fajne. Moglibyście to zagrać na otwarcie „Black Flaga” -rzucił pomysł Słoń.
-No, co Ty?! - zaoponowała Janka.
-A ja myślę, że to dobry pomysł.-podchwyciłem temat.
Tak szczerze to było to moje ciche marzenie od momentu założenia zespołu. Właściwie, to można nawet powiedzieć, że otwarcie „Black Flaga” oraz chęć zagrania na nim, było chyba dużym bodźcem do założenia zespołu na tydzień przed imprezą.
-No, zagrajcie! Przecież dobrze Wam idzie.- przekonywał Marucha.
-Ale przecież mamy dopiero tylko jeden kawałek.-Janka dalej się nie zgadzała.
-Ha! Ale za to, jaki fajny-powiedział Gaweł.
-No, co ty, tak bez perkusji i basu?- trwała dalej w swym przekonaniu ma ukochana.
-Ja słyszałem ostatnio gościa, który tylko śpiewał i całkiem dobrze mu to wychodziło.-podał dobry przykład Słoniak.
-Nie tak prędko. Ja się jeszcze trochę wstydzę.-w końcu Janka wyjawiła, o co naprawdę jej chodzi.
-E tam, przed nami też się wstydziłaś i wyszło bardzo ładnie, to i w „Black Flagu” będzie dobrze.-stwierdził Marucha.
-Wypijesz parę piwek, to od razu Ci trema przejdzie.-trafnie zauważył Franek.
-Zobaczymy.- zakończyła o tym rozmowę Janka.
Nigdy nie czekałem tak na koniec ferii jak tego roku. Wcale nie dla tego, bym lubił szkołę, bo dla mnie, to ona by się mogła nigdy nie zaczynać, ale to właśnie 30II w ostatni dzień ferii miała się odbyć upragniona impreza. To był wielki dzień w historii siedleckiego punka. Chyba po raz pierwszy mieliśmy własne miejsce i to prawie całkiem niezależne. Co z tego, że bar musiał zarabiać na siebie i piwo kosztowało 3,5zł i nie każdego było stać na to by się najebać. W końcu nie o najebanie chodzi w punk rocku.
Mimo tego, że plakatów było jak na lekarstwo, ludzi przyszło całe mnóstwo. Ciężko było się przecisnąć do baru. Nic dziwnego, jeśli grały czołowe zespoły siedleckiej sceny: OUT SIDE- najpopularniejszy z tutejszych zespołów rockowych, SPOKOJNIE-najpopularniejszy, bo jedyny zespół reggeowy i też jedyny zespół grający crust punka ZNIEWOLENIE. Wszystkie zespoły zagrały zajebiście. Zabawa też była jak nigdy przedtem, czyli bardzo fajna. Wszyscy się chyba bardzo cieszyli, że w końcu coś ruszyło w naszym mieście.
Wszyscy Ci, którzy pomagali w jakiś sposób pomagaliśmy przy zrobieniu tej knajpy, dostaliśmy słowny, nieograniczony kredyt na piwo. Korzystaliśmy, więc jak tylko mogliśmy. Stało się tak jak Franek przewidział. Po paru piwach Jankę opuściła trema.
Gdy wszystkie zespoły zagrały już swoje bisy i wszyscy myśleli, iż impreza dobiegła już końca, My wyszliśmy na scenę. Mały pożyczył mi elektrycznej gitary, a ja zacząłem gadać:
-Koncert się jeszcze nie skończył, bo czeka na Was jeszcze niespodzianka, czyli nasz scenkowy debiut. ZBUNTOWANI to na razie tylko ja i Janka. Zagramy dla Was jeden kawałek.-no i zaczęliśmy. Mały wybrał dobrze pasujący efekt i jak dla mnie wyszło zajebiście. Jak na pierwszy raz całkiem nie źle. Parę osób się nawet bawiło i dostaliśmy całkiem nie małe brawa. Dostaliśmy też kilka podbudowujących pochwał jak np. ta od Ryśka:
-Zajebisty tekst i fajne wykonanie!
Jadzia dostała nawet propozycję śpiewania w MANTEI - jednej z siedleckich rockowych kapel. Gdy o tym usłyszałem zapytałem się:
-I, co im powiedziałaś?
-Odmówiłam.
-Jak to? Czemu? -zapytałem trochę zdziwiony.
-Bo Manteja gra ciulową muzykę, a ja już śpiewam w jednej kapeli-odpowiedziała i chyba miała rację.
-Szczęściarz ze mnie- wyraziłem to, co czuje.
Tak o to, powstała nasza kapela wraz z knajpą, która też była kawałkiem naszego życia. Kto wie jak bardzo znaczącym? To był wielki dzień.
(napisane okolo 1998 roku)
PAPRYKA RATUJE MI ŻYCIE
…i oto kolejny dzień w RZECZYWISTOŚCI. Obudziło mnie jak zwykle zimno. Jednak tego dnia nie wtuliłem głowy jak zwykle głęboko w śpiwór, nie nakryłem jej kołdrami i kocami i nie próbowałem zasnąć ogrzewany własnym oddechem, który mógłby okazać się śmiertelnym, gdyby szpara wśród koców i kołder zatkała się, a ja spałbym twardym snem. Dziś miałem sprawdzić kolejną ofertę pracy. Zdobyłem ją z wyborczej z ogłoszenia o treści, „Jeśli lubisz pracę z dziećmi to zadzwoń…”. Dzień wcześniej w poniedziałek zadzwoniłem i umówiłem się na spotkanie o 9-tej. Dlatego też wcześnie wstałem by umyć się i ubrać się w czyste ubranie trzymane specjalnie na tego typu okazje i przygotować się. Do sklepu „Kindi Land” dotarłem punkt dziewiąta. Był to dwupiętrowy „supermarket” z samymi zabawkami, pewnie bardzo drogimi. Sprzedawcy byli poprzebierani za ołowiane żołnierzyki. Zapytałem się jednego z nich, z kim mam rozmawiać w sprawie pracy. „Żołnierzyk” skierował mnie na górne piętro, gdzie zapytałem się pani za ladą, czy to z nią mam rozmawiać w sprawie pracy. Odpowiedziała mi „tak, ale niestety to już jest nieaktualne”, „Ale ja byłem mówiony na dziś”. „Przykro mi, lecz znaleźliśmy już kandydatów” - otrzymałem odpowiedź, po której wyszedłem i zrobiło mi się przykro. Z goryczą myślałem „kurcze, już czwarty raz się nie udaje. Miałem taką nadzieję na otrzymanie tej pracy. Myślę, że by mi odpowiadała…”. W drodze powrotnej kupiłem mleko, płatki dla psa, a dla siebie chleb, a do niego keczup, bo był tańszy niż dżem. Pieniądze powoli mi się kończyły, więc musiałem oszczędzać, bo następny zakup grzybów może się trafić nie wiadomo, kiedy. Zrobiłem psu jeść, sobie też. Gdy jadłem ten pierwszy posiłek tego dnia, cieszyłem się, że będąc głodnym bardzo smakował mi ten chleb z keczupem. Jednak, gdy już się najadłem pomyślałem, że przydałoby się nabić dzisiaj butlę to wtedy mógłbym robić sobie ciepłe posiłki i herbatę. Nie wiedziałem gdzie by ją nabić, lecz to nie zraziło mnie by ruszyć w poszukiwania i podnieść swą stopę życiową. Nabijanie znalazłem dopiero aż na Ursynowie (kawał drogi). Zajęło mi to czas do wieczora, ale gdy zrobiłem sobie pierwszą herbatę, stwierdziłem, że warto było. Od razu humor mi się poprawił. O porannej porażce myślałem „Może i szkoda, że się nie załapałem, ale pewnie bym się wkurzał obsługując rozpieszczone przez niańki dzieciaki bogatych rodziców, które czas z rodzicami spędzają tylko podczas obiadów w Mc Donaldzie”. Tak się pocieszałem mając nadzieję „Przecież w końcu musi się trafić jakaś porządna robota”. W radiu, które odbierało tylko jeden, ale za to najnudniejszy program, czyli „1” podali w wiadomościach, że parę kolejnych osób umarło z zimna w tym staruszek, którego nie stać było na opłaceni ogrzewania. „Czy o taką Polskę walczył kiedyś?” Zadałem sobie pytanie, po czym poszedłem połamać desek na noc. Jak zwykle miałem trudności z rozpaleniem tego „złomu”, który miał pełnić rolę pieca. Tracąc nerwy w końcu rozpaliłem za n-tym może -naszym razem i położyłem się spać. W środku nocy obudziła mnie skacząca po mej twarzy Papryka. Cały pokój był zaczadzony. Szybko wstałem, wziąłem psa i wybiegliśmy z pokoju, a potem z równie zadymionego korytarza. Na pierwszym piętrze dymu nie było. Zostawiłem tam Paprykę, zaczerpnąłem świeżego powietrza i pobiegłem z powrotem do pokoju. Pierwsze, co zrobiłem, to otworzyłem okna, najpierw u siebie, a potem inne by był przeciąg. Następnie zgasiłem piec wlewając do niego wody. Potem zszedłem na dół i czekałem z Papryką, aż się przewietrzy. Pies uratował mi życie, być może gdyby nie ona to obudziłbym się wśród martwych. Gdyby nie świadomość, że muszę żyć dla Janki i dziecka, które nosi zadowolony byłbym ze śmierci, która wyrwałaby mnie z tego piekła. Tylko Janka i nasze dziecko trzymało mnie przy życiu. Tylko miłość i odpowiedzialność powstrzymywała mnie przed samobójstwem.
(a wydarzylo sie to pod koniec 1998 roku)
Początki SPOKOCHATY
Moje stosunki z Backiem z dnia na dzień się pogarszały. Mój najlepszy kumpel zaczął się do mnie przyczepiać o coraz mniejsze szczegóły. Ja starałem się wychodzić obronną ręką, przez co kłóciliśmy się jeszcze bardziej. Stawało się d1a mnie jasne, że jeśli się nie wyprowadzę, to nasza „przyjaźń" może zakończyć się nawet bojką. To była tylko kwestia czasu. Nasze kłótnie stawały się coraz bardziej zajadłe. Więc gdy tylko Kwiatek i Agniecha zdecydowali się zamieszkać na skłocie, od razu wybraliśmy termin przeprowadzki.
Niestety Agniecha nie mogła od rana urządzać mieszkania, ponieważ miała pracę. Ominęło ją wiele roboty. Za nią pomagała nam Ewa - jej siostra, która w przyszłości miała z nami zamieszkać. Roboty było od groma. Na sam początek wybraliśmy jedno z mieszkań, które były puste. Oprócz mnie, Ewy, Kwiatka, którzy zamierzaliśmy skotłować, pomagali nam Bacek i Rolnik, gościu, który nas tu przyprowadził. Gdy już wybraliśmy, wzięliśmy się za sprzątanie. Śmieci było gdzieniegdzie po kolana, a gdzieniegdzie po uda. Zdaje się, że uprzedni i ówcześni mieszkańcy naszej klatki nie trudzili się wynoszeniem śmieci do śmietnika, lecz wyrzucali je do sąsiednich pustostanów, czy nawet pokoi. Jeden nawet, którego zdążyliśmy już poznać na wizycie, zapoznawczej", tzw. „Czołg" od ,,czołgów" na głowie, srał i odlewał się w pokoju obok, przez co śmierdziało w całym mieszkaniu. Ohyda!
Ohydna była też nasza praca. Mimo tego, ze to, co miało zgnić już pogniło lub wyschło, to usuwanie góry śmieci nie należy do przyjemniejszych zajęć, chociaż miało też przyjemniejsze strony. Wśród śmieci można było znaleźć całkiem interesujące rzeczy, tzn.: wiele sprzętów, dupereli, które mogłyby się nam z czasem przydać, dużo raczej nieciekawych książek, dużo map, doniczki, żyrandole, walizki, guziki i inne różności. Była tam też przeogromna masa "świerszczyków" i kołpaków samochodowych, co mogło świadczyć o wręcz fanatycznym zamiłowaniu do tych rzeczy poprzedniego mieszkańca. Robota szła sprawnie i szybko. Raczej nikt się nie obijał. Wynosiliśmy prawie wszystko w tekturowych pudłach z braku czasu pustostan obok. Głupio mi było robić coś, co potępiam, lecz za to z góry sobie obiecałem, że nie będziemy wyrzucać w1asnych śmieci na pustostanie, a ponadto będziemy starali się je segregować. Gdy w miarę posprzątaliśmy opuściła nas Ewa, która chciała jut pojechać do domu rodzinnego, który mieścił się w malej wiosce koło Mińska Mazowieckiego. Bacek i Rolnik wzięli się za zamek, a ja za przepychanie kibla, co uważam za jeszcze gorszą roboty niż sprzątanie śmieci. Ktoś jednak musiał ją zrobić. Podziubałem, podziubałem. Kilka razy przyniosłem z dołu trochę, wody, spuściłem i pierwsza, jedna z najważniejszych wygód na naszym skłocie zaczęła funkcjonować. Co prawda jeszcze tamował odpływ jakiś kamień, czy coś. Czasami przez to zapychał się kibel i trwały awantury o to, kto go zapchał i kto ma go przepchać. Na szczęście ktoś kiedyś się odważył i w jaki§ sposób go wyciągnął, bo kamień, czy coś znikło.
Gdy skończyłem z kiblem, zobaczyłem jak chłopakom idzie robota. Bacek poza tym, że nie wiem, po co powykręcał ze wszystkich futryn "zamki klamkowe" zaczął nożem Rolnika wybijać dziurę. Nie wyglądało mi to wszystko na roboty fachowca, który tak pięknie zrobił meble w swym mieszkaniu, że wyglądały jak kupowane, (jeśli nie były) Trudzili się jeszcze z wybiciem dziury z godzinę, po czym okazało się, że zrobili ją w złym miejscu. Przez to mocny zamek Gerdy, który wziąłem od ojca mógł zostać wywalony byle, jakim kopnięciem. Trochę mnie to wkurzyło, co dałem znać w słowach - co za fachowcy, co partaczą roboty! Te słowa z kolei wkurzyły Backa. Na zamku zakończyliśmy całą robotę na dzień dzisiejszy.
Mieliśmy wracać tramwajem. Czekaliśmy trochę już przydługo, choć widać było, że tramwaj stoi przystanek przed. Pewnie wypadek, albo coś mu się zepsuło W końcu, Bacek się zniecierpliwił i zarządził - pieprzone tramwaje. Chodźcie idziemy - i nie czekając na to, czy ktokolwiek też chce iść na piechotę, poszedł. Wkurzyło mnie to i znowu zacząłem się z nim kłócić.
(a wydarzylo sie to w poczatek wiosny 1999 roku)
Food not bombs.
Food not bombs-jedzenie zamiast bomb, to powstała w 1981 roku organizacja, którą główną ideą jest rozdawanie wege jedzenia przez anarchistów, którzy już poprzez samą nazwę ukazują, że zbyt dużo pieniędzy jest wydawane przez rządy na zbrojenia, podczas gdy tak wielu ludzi głoduje. Poprzez tą akcje anarchiści doskonale udowadniają, że mają do zaproponowania dużo lepszy porządek niż politycy, którzy tak często ustanawiają swój „porządek” poprzez wojnę i terror oraz by pomagać innym wcale nie są konieczne przymusowe podatki, lecz wystarczy zwykły odruch ludzkiego serca.


Nie wiem, z jakich powodów obudziłem się na Alexanderplatz. Byłem mocno skacowany, wciągnie miałem butów i byłem kurewsko głodny. Jak zwykle w takich wypadkach zacząłem sępić pieniądze by czegoś się napić, coś przekąsić. Ledwo zacząłem to robić, a podszedł do mnie niemiecki punkowiec, którego też sytuacja zmusiła i zapytał się:
-Cześć Hipi! Chcesz zjeść coś dobrego za darmo?
-Kur...! Tylko nie Hipi! Pewnie, że coś bym zjadł odparłem
-To chodź ze mną. O 14.00 Będą rozdawali tutaj obok
-To jest już druga godzina??!
-A, co nie wiedziałeś?
-Długo spałem.
-Zdarza się –odparł mój towarzysz i poszliśmy na drugą stronę placu gdzie stał biały, busowy Volkswagen. Obok znajomi sępiarze już posilali się zupą. Zeszło się też sporo bezdomnych.
Ortodoksyjnie wyglądający punkowiec w moim wieku nalewał wszystkim wegańską zupę, przy czym wszystkim życzył smacznego oraz zapraszał nas i innych za tydzień. To była jego anarchia.
Jedząc ten porządny, zdrowy posiłek, który należał się mojemu ciału już od paru dni, rozmyślałem sobie: ”Kur...! Przecież na jego miejscu równie dobrze mógłbym stać ja. Zamiast tak codziennie zalewać się alkoholem powinienem tak jak oni robić coś pozytywnego”. Podobała mi się ta akcja. Była szczera i konkretna. Jedząc zacząłem gadać z tym punkowcem.
-Skąd macie pieniądze na jedzenie?
-Zrzucamy się między sobą.
-Naprawdę? Z własnych pieniędzy?
-Tak
-I stać was na to wszystko? Przecież to masa żarcia, a jeszcze herbata i wasz czas. Kupa wydatków.
-Ciebie też byłoby stać gdybyś tak dużo nie pił.
-Pewnie masz racje. Może mógłbym Wam jakoś pomóc? W gotowaniu albo może, czym innym?
-No pewnie, jak najbardziej –wyraźnie ucieszyła go moja oferta-przyjdź w następną niedziele do Blajby. Ty chyba wiesz gdzie to jest?
-Tak oczywiście, że wiem. Spróbuje przyjść-rzuciłem pustą obietnice. Blajba to prowadzony, przez punkowców socjal gdzie można przez cały tydzień bardzo tanio śniadaniowa, wykąpać się, wyprać rzeczy lub po prostu posiedzieć pograć w bilard, piłkarzykami itp. Pobawić się na trzeźwo. Podziwiałem tych ludzi za tą akcję.
Ten podarowany obiad dał mi dużo do myślenia i utkwił mi w pamięci na długo. Myślę, że na pewno miał duży wpływ na moje dalsze życie. Na pewno to, że podali mi rękę, mimo że byłem na dnie, to, że bezinteresownie mnie nakarmili było też jednym z powodów, dzięki którym sam w przyszłości zacząłem robić akcje Food not bombs.
Drugim ważnym zdarzeniem, które mogło na to wpłynąć, było też, że sam często w swym życiu bywałem głodny i dokładnie wiem jak to jest. Nawet sam będąc biedny poświęcałem swój czas, cierpliwość i pieniądze, bo dawanie komuś chronicznie głodnemu pożywienia daje tak duże bogactwo satysfakcji, niemalże równe szczęściu obdarowanego.
Po trzecie nie ma chyba lepszego przykładu na prawdziwą anarchie, na dobro międzyludzkie jak dzielenie się jedzeniem z ludźmi biedniejszymi, podczas gdy samemu nie ma się zbyt wiele. To jeden z lepszych sposobów by uczyć ludzi, że można żyć inaczej, że nie trzeba żyć egoistycznie, że nie wszyscy
Musimy brać udział w wyścigu szczurów po pieniądze i że euro nie musi być naszym bogiem.
W dzisiejszych czasach uważam Food not bombs również za dobry sposób, by obronić się przed morderczym i bezdusznym kapitalizmem. Nauczyć ludzi być dobrymi dla siebie, tak jak mnie niegdyś nauczono. Z tego też powodu często najbardziej angażowali się w to squatersi i inni wcale nie za bogaci ludzie.
Bardzo istotnym powodem prowadzenia całej akcji był sprzeciw przeciwko coraz większym wydatkom na zbrojenia, podczas gdy coraz więcej bezdomnych, głodnych i biednych widać na ulicach. Poprzez prowadzenie tej akcji chcieliśmy pokazać i ośmieszyć rząd od tej strony, że w przeciwieństwie do nas kilku biednych anarchosquatersów nie potrafi(a raczej nie chce) pomagać biednym.
Z resztą powody, dla, których prowadziłem tą akcje myślę, że nie źle opisałem w „Makulatureczce”nr.11,którą warto by tu przytoczyć:
Uważam także, iż warto by przytoczyć tu także inne treści ulotek na ten temat napisanych przeze mnie. Tym bardziej, że nigdy wcześniej nie były jeszcze publikowane na szeroką skalę. Jedynie na początku starczyło nam czasu i energii na to by zrealizować ich odbijanie i rozdawanie.
(wydarzenia z Berlina sa z okolo 1996 roku)

Dobrze, że i tym razem Anka, Szymon i inni z Ursynowa przybyli pomóc. Ostatnio u nas, squatersów było trochę krucho z kasą. Wiadomo- deszcz, koniec miesiąca, przerypane. Ja cokolwiek musiałem zawieźć rodzinie, Łysa była już dawno po wypłacie, a reszta i tak żyła z dnia na dzień.
Próbowaliśmy znaleźć i wykorzystać inne sposoby zdobywania warzyw i innych produktów żywnościowych. Kupowanie ich z własnych kieszeni w naszym wypadku mogłoby kiedyś okazać się poświęceniem nie do przeskoczenia. Łysa pytała się w „eklerku, lecz te ciule wolą wyrzucić niż dać komuś. Jak zwykle dużo milsi okazali się właściciele małych zieleniaków. Oni przynajmniej dali, choć te 2,3 jabłka. Niestety dla tak małych ilości było szkoda zachodu. Dobrze, że pomagali nam ludzie z zewnątrz, tak jak te anarchopunki z Ursynowa. Oni byli konkretnie aktywni. Kiedyś nawet napisali i wydali sporo ulotek o Food not bombs. Tym razem przywieźli…
-Griks, popatrz na to- powiedziała Anka rozwijając transparent
-Łał!!! Wspaniały -stwierdziłem z zachwytem, a moim oczom ukazało się znane logo FNB z marchewką w zaciśniętej pięści-Kto go namalował? -zapytałem zaciekawiony.
-Ja-odpowiedział Szymon-Ale trzeba jeszcze poprawić dobrą farbą, bo ten marker to nawet deszcz zmyje.
-Ja mam taką farbę do robienia naszywek, później to zrobimy. Teraz weźmy się za gotowanie
-powiedziałem
-Najpierw zobaczmy, jakie mamy składniki i czy trzeba coś kupić-zaproponowała Łysa.
-No właśnie. My przywieźliśmy trochę jedzenia –poinformowała Anka pokazując zawartość
plecaka.
-O kostka sojowa. Zajebiście! –ucieszył się Rolnik.
-Będzie dobra do kaszy Gryczana. Ha ha ha ha!- śmiała się Ewka.
-To może makarony zostawmy, na kiedy indziej, dokupmy kasze, warzywa i zróbmy tą kasze Gryczana-zadecydowała Łysa.
-To, kto się zrzuca –zapytałem wyjmując piątkę z kieszeni, a kilka osób dorzuciło jakieś tam drobne.
-Uzbierało się 17zł i 45gr –przeliczyła Ewka-To, kto idzie na zakupy?
-Ja mogę iść –zaochotnikował się Kwiatek
-To ja idę z Tobą, a co w ogóle mamy kupić?- zapytał Rolnik.
-Ze 2 kilo kaszy Gryczana, marchewkę, może być kalafior, jakieś warzywa, plantę*... -wymieniłem chyba wszystko.
-Zapomniałeś wegety -przypomniała Łysa.
-No właśnie, żebyście tylko wy niczym nie zapomnieli.
-Ja będę pamiętał warzywa a ty resztę. Dobra? –wymyślił Kwiatek
-To kasza, wegeta i…planta. Aha jeszcze piwo –zażartował Rolnik
-Nie zapomnijcie o czosnku! -przypomniała Anka.
-Właśnie, a my możemy już w tym czasie zacząć gotować wodę- zaproponowała Łysa.
-Tak, ale żeby ją gotować to najpierw trzeba by ją przynieść-stwierdziłem.
(*Planta = popularna w Polsce marka tłuszczu roślinnego)
-To ja skoczę- zaofiarował się Szymon-Gdzie są baniaki?
-Jeden tu, a drugi u nas- poinformował Ewka zlewając resztę wody do garnka, w którym by nie tracić czasu zaraz zaczęliśmy gotować. Po chwili wrócił Szymon. Dolaliśmy wodę, a gdy się zaczęła gotować chłopaki byli już z powrotem z zakupami. Wrzuciliśmy całą kaszę do gotującej się wody, dodaliśmy kostkę planty i czym prędzej zabraliśmy się za obieranie marchewek i buraków, które pociapaliśmy na bardzo drobno, by ugotowały się równo z kaszą. Potem już bardziej na spokojnie dodawaliśmy ziemniaki, kalafior, kostkę sojową, cebulę wegetę, a na końcu, gdy się ugotowało czosnek, by bezdomni nie chorowali tak często. Przy coraz trudniej dostępnej dla nich opiece medycznej uodparnianie ich na wszelkie możliwe sposoby, stało się tak ważne jak ich dożywianie. Dlatego też w jednym dużym baniaku na wodę zagotowaliśmy mięty z miodem, co by od razu im się cieplej zrobiło.
Po niecałych czterech godzinach wsiadaliśmy już z pełnym garem „zapychacza”, baniakiem mięty i wszystkimi talerzami, łyżkami, widelcami oraz kubkami, jakie udało nam się w tym celu zgromadzić. Jednorazówek używaliśmy tylko w ostateczności, bo nie są one ekologiczne, a po drugie ja zawsze wychodziłem z założenia, iż przy naszych skromnych funduszach lepiej wydać pieniądze na więcej jedzenia niż na plastik. Bo trzeba się pochwalić, że czasem, przy lepszych kasowo dla nas czasach nasze menu było bogatsze o gar sałatki i jeden, a nawet dwa gary innych potraw jak np. ryżu z owocami by osłodzić, choć nieco życie bezdomnym.
Gdy jechaliśmy tramwajem ludzie często patrzyli na nas dziwniej niż zwykle. Największe zainteresowanie wzbudzał chyba nieco tajemniczy dla niektórych garnek, co od razu podchwycił Rolnik głośno się nabijając
-Ewka, uważaj by pokrywka przylegała, bo się kompot wyleje!
-Ciiiiiicho! Bo jeszcze moja mama się dowie –powiedziała 20-o letnia Łysa, która ze względu na swój nieduży wzrost wyglądała jak 14-o latka. Kupa śmiechu było z tego, lecz najwięcej, gdy niektórzy zgorszeni tym ludzie z obawą przesiadali się w inne części tramwaju.
Po kilku przystankach wysiedliśmy na Dworcu Centralnym. Czym prędzej udaliśmy się na stałe miejsce rozdawania. Tam bezdomni już na nas czekali. Staraliśmy się być zawsze na 19.00, lecz z różnych przyczyn często się spóźnialiśmy. Raz nawet byliśmy po 22.00, a Ci biedacy tak w nas wierzyli, że nawet do tej pory czekali i całe jedzenie i tak się rozeszło. To chyba tylko dzięki naszemu ciągłemu
Powtarzaniu: „Staramy się zawsze być na 19.00, ale wiecie jak to z gotowaniem-czasami się spóźnia. Jednego jednak możecie być zawsze pewni. Jesteśmy tu w każdą środę na mur.” Oni chyba to rozumieli, bo co tam zresztą wymagać punktualności od punkowców, którzy całe życie spóźniali się do szkoły.
Rozwiesiliśmy transparent i zebraliśmy się za rozdawanie. Po kolei nakładaliśmy talerz po talerzu i podawaliśmy je w oczekujące ręce. Na początku naszej akcji często podczas rozdawania ludzie kłócili się o kolejność. Z czasem na szczęście to zanikło, a nawet, gdy się zdarzało to raczej sporadycznie i zaraz sami siebie uspokajali:
-Spokojnie. Dla wszystkich wystarczy. Nie ma, co się kłócić- mówili.
Jednak niestety nie zawsze dla wszystkich wystarczało. Zdarzało się tak, że jeden z ostatnich wyskrobywał garnek, że z bólem serca musieliśmy im tłumaczyć:
-Niestety zrobiliśmy tyle na ile było nas stać.
-Przyszliście niestety nieco za późno.
-Może następnym razem
-Normalnie staramy się być po19.00.Jeśli od tej godziny będziecie na nas czekać na pewno się załapiecie.
Nie czuliśmy się wtedy z tym dobrze, lecz cóż mogliśmy poradzić. Często było to naprawdę wszystko, na co było nas stać, a czasami nawet więcej. Moja żona częstokroć robiła mi wyrzuty, że przecież my sami nie mamy domu i ledwo wiążemy koniec z końcem. Jednak ja wciąż pamiętałem mój głód i to, że mi też kiedyś pomogli. Wychodziliśmy z założenia, że przecież ktoś musi pomagać tym biedakom, a jak nie my to, kto???
Najgorzej po powrocie było ze zmywaniem. Ekipa „nie squatersów” z Dworca Centralnego rozjeżdżała się do domów, a u nas nigdy nie było chętnych do tego zajęcia. Czasem robiliśmy to wszyscy razem, czasami znalazł się jakiś ochotnik, czasem losowaliśmy go, a nieraz mimo narzekania wszystkich gary czekały brudne na następną akcję. Co prawda to ostatnie zdarzało się bardzo rzadko, lecz niestety bywało i tak.
(a wydarzylo sie to latem 1999 roku)


POŻAR W SPOKOCHACIE
Spaliśmy sobie spokojnie, gdy nagle obudziła mnie i innych Papryka. Zza drzwi usłyszałem jakieś hałasy. Zdało mi się, że ktoś włamał się do przedpokoju. Wyskoczyłem tam z rurą w gotowości bojowej, lecz gdy zobaczyłem światła latarek, czym prędzej schowałem i zamknąłem się z powrotem. W jednej chwili przypomniała mi się groza napadu na Wilanowską. Przestraszony i pewnie blady, powiedziałem
- To policja
- - E tam! Nic nam nie zrobią - pocieszał jak zwykle beztroski Strojka
- - Może do nich wyjść? - zaproponował Nobo
- - Może rzeczywiście tak będzie lepiej - stwierdziłem i zacząłem
ubierać się. Wziąłem Paprykę na ręce i przeżegnawszy się wyszedłem z pokoju. W mieszkaniu nie było nikogo, a mimo to światło latarki świeciło gdzieniegdzie w dużym pokoju. „Co jest grane?” Pomyślałem zdziwiony i podszedłem do okna zbadać źródło. Okazało się, że to świeci strażak z platformy podnoszonej. Otworzyłem szybko okno i zapytałem
- Co się stało?
- - Na dole się pali. - Rzeczywiście leciał stamtąd całkiem niezły
dym. Na dole kilka strażackich samochodów, duże poruszenie,
słowem jak na filmach sensacyjnych.
- Czy jesteś sam?- Krzyczał strażak.
-Nie! Czy istnieje dla nas jakieś zagrożenie?
- Tak! Ilu Was tam jest?
-Sześcioro
- To zawołaj wszystkich i zjedziecie ze mną tą platformą.
-Ale jest jeszcze pies.
- To psa zostaw, nic mu się nie stanie.
-Ja bez psa nie pojadę.
- To zejdźcie schodami.
-A da radę?
- Da, da
i na tym zakończyliśmy dialog. Wszedłem z powrotem do pokoju i objaśniłem, co się dzieje, na co Strojka rzekł:
- E tam, jeśli powiedział, że psu nic się nie stanie, to mi też nic się nie stanie. Idę spać. - I poszedł spać.
-Idzie ktoś ze mną na dół? - Zapytałem.
- No pewnie, trzeba dowiedzieć się, co się stało. Poczekaj, muszę się ubrać.
W tym czasie obudziłem Artura i Żaka, którzy gdy dowiedzieli się, co jest grane, stwierdzili, że też zejdą. W miarę jak schodziliśmy coraz niżej dym i spaleniznę było czuć coraz bardziej. Było już chyba po akcji gaśniczej, bo czarne od sadzy schody były bardzo mokre, a na parterze była wielka kałuża. Jak się dowiedzieliśmy pożar wybuchł w piwnicy prawdopodobnie od instalacji elektrycznej. Przypomniało mi się jak z Wagą po raz kolejny podłączaliśmy odłączany przez „życzliwych” sąsiadów prąd, a z jakiegoś nie naszego kabla trzaskały iskry. Śmieliśmy się wtedy
- Ha, ha, ktoś będzie miał problem!
- Taki łączony kabelek nie pociągnie długo. Ha, ha! Szybko się przepali.
Ale mi teraz było głupio.
Straż czekała na energetyków z elektrowni by ci odłączyli prąd. Stało się wiadome, że na jakiś czas będziemy się musieli pożegnać z prądem. Obawiałem się, że przy okazji zawalą nam kable, a jak zaczną dochodzić, kto podłączał, to wyjdzie oficjalnie na jaw, że cała kamienica kradnie prąd. Wówczas, w najgorszym wypadku czekały nas kolegia o wysokości kilkudziesięciu baniek. Perspektywa nie za ciekawa. Myśląc jak się przed tym uchronić wpadłem na pomysł i zagadałem do strażaka:
- Słyszałem, że czekacie na „elektrownię” by odłączyła prąd do kamienicy.
- Tak, to jest potrzebne by zlikwidować zwarcie powodujące pożar - odpowiedział
- Widzi pan, tak się składa, że akurat wiem jak ten prąd odłączyć i jestem w stanie to zrobić, jeśli dacie mi izolowane kombinerki i obcęgi.
Na to strażak zawołał swego szefa i poinformował:
- Tu jest człowiek, który wie jak idzie instalacja i wie jak ją odciąć.
-W, jaki sposób, gdzie? - Zapytał starszy rangą.
-, Jeśli dacie mi izolowane kombinerki i obcęgi to mogę to zrobić.
-Nie możesz. My nie możemy narażać twego życia. Musisz nam wytłumaczyć.
- No dobra. - Odparłem i wytłumaczyłem im jak to zrobić.
Jeden ze strażaków zagłębił się w piwnicę, lecz wrócił po jakimś czasie i oznajmił, że nie może tam dojść, bo jest pełno wody i śmieci. Czekali dalej na energetyków, a ja stwierdziwszy, że nasze życie nie jest zagrożone poszedłem, tak jak Hogata wcześniej na górę do domu spać. Rano obudziliśmy się bez prądu.
(a to zdarzylo sie w zime 1999/2000)
NARODZINY SZCZENIAKÓW
Papryka sprawiała od kilku dni wrażenie jakby miała rodzić. Właśnie, dlatego do Janki przyjechałem tylko na parę godzin, bo nie mogłem i nie chciałem zostawiać rodzącej suki, bez jej opiekuna. Całe szczęście, że moja niunia to zrozumiała i bez problemów mnie puściła. Dla Papryki, młodej suki, rodzącej po raz pierwszy obecność najbliższej osoby na pewno ją uspokajała i pomagała przetrwać jej te ciężkie chwile. Ktoś musiał odebrać poród i lepiej by była to osoba, której ufa, niż osoba, którą by miała pogryźć. W sumie to Wagę, Hogatę i Noba zdążyła już poznać, lecz nie w takim stopniu jak mnie Obawialiśmy się trochę, że w trosce o szczeniaki, w bólu i zdenerwowaniu młodej, niedoświadczonej matki mogłaby stwarzać kłopoty. Z drugiej strony to też bardzo chciałem być przy tym wzniosłym wydarzeniu – narodzin nowego życia, a w zasadzie kilku. To wielka radość patrzeć na ten cud natury, to wielkie szczęście w nim uczestniczyć. Jakże żałowałem, że nie dane mi było uczestniczyć, być obecnym przy porodzie Ney. Kosztowało to 50 zł, a nas nie było na to stać w tej ciężkiej sytuacji. Tyle problemów wówczas miałem. Z drugiej strony to chamstwo, że za takie rzeczy trzeba płacić.
Gdy przyjechałem nalałem świeżą wodę Papryce i zaryzykowałem pójść na myjkę. Uspakajał mnie fakt, że suki zwykle rodzą wieczorem lub w nocy oraz, że Papryka jeszcze nie zdradzała żadnych objawów obecnych parę minut przed porodem. Jednak, gdy wróciliśmy z myjki stwierdziłem „ to chyba już dziś”. Wkurzało mnie takie czekanie w niepewności.
-Masz racje, zachowuje się tak jak było napisane w książce- potwierdziła Hogata, gdy Papryka drapała w materac, chcąc go jeszcze lepiej przygotować do przyjścia nowych domowników. Cała była spocona i denerwowała się nie mniej niż ja. W oczekiwaniu po raz kolejny czytałem w książce, co trzeba robić, aby poród udał się jak najlepiej. Jednak czytanie czegoś w kółko szybko mnie znudziło, więc zacząłem czytać, ziny. Nie wiele z nich rozumiałem, bo trudno mi było się skupić na tekście. Cały czas myślałem o Papryce, co chwilę przerywałem lekturę i czule ją głaskałem pocieszając przy tym:
- Nie denerwuj się Papryczka, wszystko będzie dobrze. Dzisiaj urodzisz dzieciaczki, wiesz? Takie.....(??). Wiesz ile ich będzie? Nie wiesz? Nie liczyłaś? Nie martw się wszystko będzie dobrze, musisz być dzielna – tak jej gadałem, a ona patrzyła na mnie ufnie swymi zlęknionymi oczyma. Gdy Nobo, Waga i Hogata wyszli do Artura zapalić, (bo u nas w pokoju ze względu na ciężarną mamę panował zakaz) Papryka wyłożyła się nieco na grzbiecie i zaczęła stękać. Głaszcząc ją delikatnie uspakajałem ją i mówiłem cicho:
- Przyj Papryka, przyj.
W międzyczasie do pokoju weszła Hogata, bo tylko jej pozwoliłem wejść. Nie chciałem by zbyt duża liczba „dalszych” osób denerwowała Paprykę. Hogatę Papryka już polubiła. Agnieszka opiekowała się już sunią i dalej się nią miała opiekować, podczas gdy ja jeździłem do rodziny, więc dobrze byłoby gdyby oswoiły się ze sobą także w ciężkich chwilach. Po drugie Agnieszka była potrzebna w razie, czego jako „asystentka”. Po paru chwilach takiego parcia z Papryki wyszedł tułów pierwszego szczeniaczka. Jednak główka jego się zaklinowała i malec nie mógł wyjść, co matce sprawiało ból. Mimo parcia Papryki szczeniak nie mógł wyjść. Gdy sunia już nie wytrzymywała i patrzyła zbolałym, panicznym wzrokiem chwyciłem oślizgłego szczeniaka, który był jeszcze w worku i wodach płodowych i delikatnie, lecz zdecydowanie wyciągnąłem go z Papryki. Zabolało ją to, aż pisnęła, jednak od razu poczuła ulgę i spojrzała na mnie z wdzięcznością. Potem zerwała z dziecka worek płodowy i jak to suka zjadła go. Następnie lizała szczenię by go umyć, oswoić z otoczeniem oraz pokazać mu swą bliskość i to, że wcale go nie opuściła. Potem przytuliwszy go do siebie odpoczywała po tym ciężki wysiłku. Trochę to długo trwało, tak długo, że Hogata pierwsza zapytała: - czyżby to koniec? – Nie, to nie możliwe żeby był tylko jeden – zapewniałem. W bezdechu zacząłem się zastanawiać „Papryka jest bardzo młodą mamą. Może tak na początek urodzi tylko jednego. Jak go podzielę między pięcioro chętnych? Komu dać szczeniaka skoro wszyscy są odpowiedzialni? Jak zrobić by nikt nie był poszkodowany?” Znowu zacząłem czytać książkę o psach by dowiedzieć się, co ona twierdzi na ten temat. Wiadomość, że suka rodzi nawet godziny, uspokoiła mnie. Zbadałem Papryce brzuch i zdało mi się, że coś tam jeszcze jest i rzeczywiście sunia po jakimś czasie zaczęła stękać. Po chwili „wyparła” kolejnego malca. Tym razem obyło się w mniejszym bólu i bez kłopotu. Papryka jeszcze nie zjadła do końca worka płodowego, kiedy zachęcona przeze mnie urodziła trzeciego szczeniaka. Zdało nam się, że na tym poród się zakończył. Papryka zaczęła odpoczywać i nic nie wskazywałoby miała jeszcze rodzić. Gdy zjadła worki płodowe mogliśmy oglądać trzech nowych skłotersów. Najstarszy z nich był nieco większy od dwóch młodszych, kolor miał jasno szary. Drugi był czarny z białą łatką na piersi. Najmłodszy był tak samo szary jak pierwszy, lecz od połowy grzbietu do ogona ciągnął się ciemny pasek. Stwierdziliśmy, że ma „crusta” i od razu ochrzciliśmy go „punkowcem”. Matka wylizała ich ze śluzu, przez co ich sierść stała się bardziej puszysta a one stały się jeszcze bardziej piękne. Ze swymi krótkimi łapkami przypominały bardziej jakieś zmutowane dzikie szczury niż psy. Te cuda natury pchane jakimś niezbadanym instynktem znalazły u matki cycki i z wielkim zaparciem zaczęły je ssać. Odtąd na jakiś czas było to ich głównym zajęciem, oprócz spania. Jak nie spały to jadły, jak nie jadły to spały. Na tym mijał im czas. Gdy minął nam pierwszy zachwyt zaczęliśmy się szykować do spania. Nawet nie zauważyliśmy, gdy Papryka urodziła czwarte dziecko. Był dużo mniejszy od starszego rodzeństwa, niewiele większy od kociego noworodka. Jednak energia, z jaką dopadł do mleka rokowała nadzieje na to, że dogoni inne. Tak jak dwoje z rodzeństwa był szary. Była już późna godzina. Wszystko było w porządku, więc położyliśmy się spać. Gdy obudziliśmy się rano dostrzegliśmy, że Papryka urodziła piątego szczeniaka. Był czarny i jeszcze mniejszy i bardziej wątły niż jego poprzednik. Do tego prawie wcale nie garnął się do mlekodajnych cycków. Gdy go podkładaliśmy to owszem ssał, lecz był na tyle leniwy, że gdy skończył jeść to nie układał się spać, lecz zasypiał w tej samej pozycji. Miałem nadzieje, że jedzone mleko postawi go na nogi.
Wziąłem Paprykę na krótki spacer, bo przecież to był pierwszy raz, kiedy maluchy zostały same bez mamy a do tego w obcym świecie. Wszystkie podniosły niesamowity, płaczliwy pisk, przez co ich rozpacz dało się słyszeć nawet na dole. Płacząc chodziły po całym kojcu w nadziei odnalezienia mamy, lub też leżały w miejscu i jak najgłośniej wyrażały swój niepokój, strach i niezadowolenie. Szczeniąt nie można było jeszcze wyprowadzać, bo były jeszcze ślepe i mało odporne na choroby. Taka niska temperatura na pewno by ich przeziębiła, co w tym wypadku groziło śmiercią. Na razie wszystkie maleństwa oddawały nieczystości gdzie popadnie, w kojcu. Może nam się wydać wstrętne, że Papryka wszystkie te gówienka od razu zjadała. Dzięki temu przynajmniej my nie musieliśmy jeszcze po nich sprzątać. Natura tym razem okazała się obrzydliwa, ale za to praktyczna.
Papryka będąc na spacerze szybko się załatwiła i z gorliwością dobrej matki, czym prędzej pospieszyła z powrotem do maleństw. Nie była ona jednak wzorową mamą. Ilekroć zmieniała pozycje lub kładła się w kojcu, nigdy nie zwracała na dzieci uwagi i deptała po nich lub kładła się przygniatając je swoim ciężarem. Wywoływało to u nas strach o małe, oburzenie i złość na Paprykę. Ochrzaniałem ją wówczas:
-Co robisz ty głupia suko! Chcesz je pozabijać!? Nie wolno tak.
Agnieszka zaś tłumaczyła:
-Papryka, to są twoje dzieciaczki, nie możesz po nich chodzić.-Nie wiem ile z tego wszystkiego trafiało do suki. Trochę obawiałem się zostawiać Paprykę sama z małymi, lecz musiałem zarabiać by utrzymać swą rodzinę…no i teraz Papryki rodzinę też. Na myjce poszło spoko. Gdy wróciliśmy był już późny wieczór. Od razu, gdy wszedłem do pokoju, poszedłem zobaczyć małe. Oglądam, liczę i…tylko 4,sprawdzam i dalej tylko 4. Brakowało najmłodszego. Znalazłem go ledwie żywego, leżącego samotnie w drugiej części kojca. Chyba nie miał nawet sił by płakać, czy piszczeć. Wkurzyłem się na Paprykę niesamowicie:
-Co zrobiłaś!!! Jak tak można?! Chcesz, aby umarł?! Nie wolno tak!!! Jeszcze raz tak zrobisz to zobaczysz!!!- I żeby dać jej do zrozumienia, iż nie żartuje, złapałem ją za kark i potrząsnąłem znacząco. Obawiałem się, że Papryka odrzuca małego, dlatego że nie może go wykarmić, lub, dlatego iż uważa go za jednostkę zbyt słabą, by przeżyła. Pod tym względem natura potrafi być naprawdę okrutna.
Podsadziłem szczeniaczka do cycka. Trochę possał, lecz szybko się zmęczył i zaniechał. Ja dalej uparcie podsadzałem go do sutka i mówiłem:
-Jedz malutki, jedz. Będziesz silniejszy. Teraz musisz dużo jeść, by dogonić swoje rodzeństwo.-Niestety malec wcale mnie nie słuchał i za każdym razem, gdy podsuwałem go do Papryki, wypijał coraz mniej łyków aż w końcu zupełnie opadł z sił i zasnął.
-No dobra. Prześpij się, by nabrać sił do dalszego jedzenia.-Stwierdziłem i wraz z Nobem zajęliśmy się obiadokolacją.
-Ty obierz cebulę, a ja przegotuje kostkę sojową i potem to wszystko usmażę.
-Dobra-przystałem na to i wziąłem się za obieranie. Tymczasem Waga sprzątał a Hogata zmywała naczynia. Co jakiś czas sprawdzałem, czy u szczeniąt wszystko w porządku. Za którymś razem zauważyłem, że maleństwo znowu leży odtrącone w kącie kojca. Znowu ochrzaniłem Paprykę i znowu przytykałem wyrzutka do cycka. Tym razem był bardziej słaby i wypił jeszcze mniej niż poprzednio. Mimo, iż matka, po każdej takiej akcji dostawała jeszcze większy ochrzan, to i tak uparcie robiła to dalej. Efektem mego strofowania było jedynie to, że Papryka patrzyła na mnie coraz smutniejszym wzrokiem, który zdawał się mówić: „Griks, Ty nic nie rozumiesz! Ten szczeniak jest zbyt słaby, by przeżyć. Nawet gdybym go utrzymała przy życiu, to, gdy nie będzie mnie już przy nim nie da sobie rady i będzie się jeszcze bardziej męczył” albo może: „Griks, nie jestem w stanie wykarmić aż tyle szczeniąt, to jest mój pierwszy poród, a ja jestem jeszcze taką młodą i niedoświadczoną matką”, lub może myślała całkiem, co innego.
-Ona go odrzuca.-Dokonał odkrycia Waga.
-Wiecie, moja ciotka, gdy jej suka miała szczeniaki i jednego odtrącała, to go karmiliśmy strzykawką.-Rzekł Nobo.
-I, co? Przeżył?- Zapytała, Hogata.
-Nie.-Odpowiedź była smutna
-W podstawówce była bajka o sarence…Jak to było?... „Rogaś z doliny Roztoki”, czy jakoś tak. Tam znaleźli małą sarenkę, bez matki i potem karmili ją strzykawką, czy butelką ze smoczkiem- opowiedziałem.
-Butelka dla szczeniaka jest nieco za duża.-Stwierdził Waga.
-Więc trzeba strzykawką.-Powiedziała Hogata i zaraz dodała.-Mi się wydaje, że psom się daje mleko przegotowane rozrobione z też przegotowaną wodą.
-Ciekawe tylko, w jakich proporcjach? –Zadałem pytanie.
-Chyba pół na pół.-Powiedział niepewnie Nobo.
-A Ty skąd to wiesz? -Miałem wątpliwości.
-…Tak mi się wydaje
-No dobra, nie ważne, niech tak będzie. Proporcje go nie zabiją. Ja pójdę po mleko, a Wy przerwijcie to smażenie i przegotujcie wodę. Dobra?
-Dobra.-Odpowiedział Nobo, a ja się ubrałem i poszedłem do sklepu. Musiałem iść trochę dalej, na Jana Pawła, bo wszystkie sklepy w pobliżu były już pozamykane. Gdy wróciłem woda była już przegotowana, a smażenie obiadokolacji dobiegało końca. Wymieszawszy mleko z wodą w strzykawce, musiałem je jeszcze nieco przestudzić. Jak to zwykłem robić dla Ney, wstawiłem je do naczynia z zimną wodą, by szybciej przestygło. Gdy było gotowe, zacząłem karmić szczeniaka. Pierwsze parę łyków wchłonął bez problemu. Potem już nie bardzo chciał. Dodatkowym problemem było to, iż ciężko było mi tak naciskać strzykawkę, by nie wylatywało zbyt dużo mleka. To i opór malca powodowało to, że więcej mleka lądowało na podłodze niż w brzuchu szczeniaka. Coś tam jednak brzdąc wypijał. Opróżniwszy całą strzykawkę skończyłem.
-Na dziś Ci starczy. Będziesz żył. Możesz iść spać.-I położyłem malucha do matki. Hogata, która po zmywaniu obserwowała Paprykę ze szczeniakami, poinformowała mnie:
-Griks, a zauważyłeś, że ten drugi, mały, też jest jakiś niemrawy?
-Co?! Kurcze bladź! Naprawdę?
-No sam zobacz-powiedziała Agnieszka, więc zacząłem obserwować. Mały rzeczywiście. Mały nie ciągnął cycka z końską pasją, jak jego zdrowe rodzeństwo, lecz leżał obok wyczerpany. Zacząłem wciskać go na wymiono, delikatnie je naciskając, tak by leciało mleko. W ten sposób zmuszałem malucha do jedzenia. Było to możliwe, bo szczeniak ten miał jeszcze jako taki odruch ssania, czego najmłodszy nie posiadał.
-Ten to przynajmniej ssie jak go do cycka przystawić.
Gdy sprawdziłem, czy się najadł, położyłem go tak jak najmłodszego. W tym czasie Nobo, Waga i Hogata zaczęli już jeść obiadokolację. Moja porcja kostki sojowej zasmażanej w cebuli już na mnie czekała.
-Musisz sobie doprawić, bo nie chciałem przesadzać-poinformował Bono.
Zjadłem, umyłem się i poszedłem spać. Rankiem, gdy obudziłem się okazało się, że najmłodszy znowu leży odrzucony.
-Papryka! Co zrobiłaś!!?? -Wydarłem się na nią. Wziąłem malca i poczułem, że jest sztywny i chłodny. Z naiwną nadzieją chuchnąłem na niego kilka razy. Potem sprawdziłem czy bije mu serce. Nie biło. Żadnego śladu życia. Rozpaczliwie skrzyczałem znów matkę:
-I, co? Zadowolona jesteś?!! Pozbyłaś się kłopotu to Ci chodziło.
-To nie jest jej wina, że urodził się za słaby, by żyć.- Bronił jej przebudzony Waga.
Zapakowałem umarłego w worek foliowy i na razie położyłem go koło kosza.
-Stan tego drugiego też się pogorszył. Jest taki niemrawy jak tamten wczoraj- zauważyła obudzona moimi krzykami Agnieszka. Wziąłem malca do ręki i rzeczywiście nie było z nim dobrze. Bezsilna główka opadała na moje palce. Podstawiłem go tak jak wczoraj pod cycka. Nie wiem, czy zdołał złapać, choć kilka łyczków, a już się osunął.
-Idę do weterynarza.-Podjąłem decyzje, a ubierając się poprosiłem jeszcze: -Hogato, patrz od czasu do czasu by Papryka go nie odtrącała.
-Dobrze.-Przytaknęła.
Weterynarz był niedaleko skłotu, na Stawki. Przede mną już ktoś był ze swoim psem. Musiałem poczekać. Gdy nadeszła moja kolej, wszedłem do gabinetu. Doktorem była młoda kobieta.
-Dzień dobry.
-Dzień dobry.
-Proszę Pani, moja suczka ma właśnie szczeniaki. Dwa z pięciu urodziły się dużo mniejsze niż rodzeństwo. Matka nie chcę się nimi opiekować. Jeden z nich umarł dziś w nocy. Próbowaliśmy go dokarmiać mlekiem w strzykawce, ale…
-Takim zwykłym mlekiem nie powinno się karmić
-Ja je rozrabiałem, tak w proporcjach pół na pół.
-I, co z tego. Przecież mleko psa trochę różni się od krowiego.
-No tak…
-Jak tan drugi się czuje?
-Jest osłabiony. Przestał już nawet ssać pierś. Na początku czuł się chyba dobrze. Nic nie zauważyliśmy oprócz tego, że był mniejszy.
-A jak matka się do nich odnosi?
-Chyba nie najlepiej. Te małe to cały czas odtrąca, a jak zmienia pozycję lub się kładzie, to depcze po wszystkich i prawie nie zwraca na żadne uwagi. Czasami nawet boimy się, że im karki połamie albo je przygniecie,.
-A ile suka ma?
-Niewiele ponad rok.
-Aa ha…To jest za młoda. Jest nie dojrzała do macierzyństwa. Przez to te wszystkie problemy. Trzeba było pilnować.
-No tak…
-Dam panu specjalne mleko. Rozpuszcza się go w wodzie tak jak niemowlętom. Najpierw pan przegotuje wodę, potem…
-Wiem jak się to robi. Mam córkę. –Przerwałem, a ona skwitowała to bez zaskoczenia.
-Aha!
-Ile to kosztuje?
-7zł. Tu ma pan napisane proporcję i ile razy dziennie podawać. Najlepiej to robić strzykawką, chyba, że ma pan taką mała buteleczkę ze smoczkiem.
-A gdzie taką buteleczkę kupić?
-Oj, to trudno kupić. Chyba, że może w sklepie z zabawkami, taką dla lalek pan znajdzie.
-A jak pani myśli ten szczeniak przeżyje?
-Nie wiem, nie umiem panu odpowiedzieć. Nie widziałam go, nie znam jego stanu, ale jeśli będzie dobrowolnie jadł, będzie się dało go wykarmić, to ma szansę.
-Dziękuje, do widzenia!
-Do widzenia.-I na tym zakończyliśmy wizytę.
Wracałem na skłot modląc się o życie tego czwartego: „Boże i tak mam ciężko w życiu, czy muszę jeszcze doświadczać śmierci. Ja tam mogę mieć przerypane, aby tylko inni nie mieli, Żeby ten szczeniak przeżył.”…I jak to w takich chwilach bywa, rozkleiłem się i z oczu popłynęły mi łzy. Zaraz je otarłem i w duchu zacząłem się pocieszać: „Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Ten szczeniak musi przeżyć.” Potem zacząłem myśleć na siłę o czymś innym, by zapomnieć o troskach i nie rozczulać się nad sobą. Wróciwszy na skłot, przegotowałem jak trzeba mleko. W międzyczasie jak stygło, zjadłem śniadanie. Potem karmiłem malca. Tak jak z poprzednim: więcej mleka się wylewało niż mały połykał, ale w końcu zjadł ile trzeba. Położyłem go głową przy piersi matki, gdzie momentalnie zasnął.
Następnie wzięliśmy sprzęt i pojechaliśmy na myjkę. Był mróz. Do wody trzeba było dolewać dykty, żeby woda na szybie nie zamarzała. W przeciwnym razie była lipa, bo zamiast ułatwić kierowcy widoczność skutecznie ją utrudnialiśmy. Takiego lodu na szybie w żaden sposób nie szło zdrapać, a jeszcze w tak krótkim czasie świateł to już w ogóle. Zwykle to w takie mrozy zwijaliśmy manatki i nie było pracy. Jednak pewnego razu Waga wytrzasnął mądry pomysł, by do wody dodawać denaturatu, to nie będzie ona zamarzać. Od tej pory problem nasz się skończył, chociaż nie do końca. Bywały mrozy, że nawet dykta nie pomagała. Tym razem było spoko. Pomyliśmy do wieczora i wróciliśmy na skłot.
Szczeniak znowu leżał samotnie. Odtrącony i coraz bardziej wątły. Już nawet przestałem wydzierać się na Paprykę. Spojrzałem jedynie złym wzrokiem. Za to Hogata jej nie szczędziła tym razem:
-Ty ruro! Ty matką jesteś??!! Jak ty się troszczysz o swoje dziecko?!! Odtrącasz je?? Nie wolno tak!!
Gdy tylko się rozebrałem, przegotowałem szczeniakowi mleko. Jak już wystygło, zacząłem wstrzykiwać? Jadł jeszcze gorzej niż ostatnio. Musiałem mu trzymać łebek tak, by jednocześnie otwierać pyszczek, który całą resztką sił, jakie mu zostały, Próbował wymigać się od jedzenia. Karmiłem go na siłę mówiąc:
-Jedz maluszku. Musisz jeść, bo jak nie będziesz jadł to umrzesz z głodu.
Nie wiem jak dużo zjadł z tego, co mu dałem. W każdym razie większość wylądowała na gazecie. Dalsze karmienie nie miało sensu. Jedzenie chyba sprawiało mu ból. Pod koniec karmienia zaczął popiskiwać, a ostatnich łyków nie chciał przyjąć w ogóle. Położyłem go spać przy Papryce i pomyślałem sobie: „Cóż mogę dla Ciebie jeszcze zrobić szczeniaczku, by Ci się polepszyło?”…I nie znalazłem na to odpowiedzi. Mogłem się jedynie pomodlić za niego, co z resztą zrobiłem. Nobo zrobił kanapki na kolacje, które zjadłem ze smakiem, po czym położyłem się spać. Rano Hogata obudziła mnie mówiąc:
-Griks, on chyba nie żyje.
-Co? Naprawdę???!
-No zobacz. Tak wygląda.
Malec leżał odtrącony i samotny jak zwykle. Wziąłem go do rąk. Był sztywny, lecz jeszcze nie zimny. Z nadzieją naiwniaka, złapałem go za tylne łapy i zacząłem machać niczym wahadłem tak jak napisane było w książce. Co chwila przerywałem i chuchałem mu w pyszczek, by, choć trochę go ogrzać. Niestety na nic się zdały moje rozpaczliwe działania. Szczeniak był martwy, a ja nie chciałem w to uwierzyć. W końcu to do mnie dotarło. Byłem ogromnie smutny. Dostałem kolejnego kopa w mym i tak trudnym życiu. I tym razem Bóg mnie nie wysłuchał. Inni by może bluzgali, lecz to nie w moim stylu. W mym sercu zostało jedynie poczucie niesprawiedliwości, że nie zasłużyłem sobie na taki los. Cóż tak to jest, że Ci, co się starają być dobrzy, wychodzą zawsze najgorzej .Pieprzone życie.
Zapakowałem pieska w worek i wyrzuciłem do śmietnika. Może według Was, może według niego też nie okazałem mu przez to szacunku. Taki już jestem. Po prostu nie uważam, by martwemu ciału należał się jakikolwiek szacunek. Trup to trup, nic więcej. Owszem ekologiczniej, a więc lepiej byłoby go zakopać, lecz leżał śnieg i nie miałem czasu. Może lepiej byłoby go wyrzucić pod drzewo, lecz złośliwi sąsiedzi wzięliby mnie na języki, a po co. Sam nie mam nic przeciwko temu, by ktoś me ciało wyrzucił na śmietnik -jeśli tak będzie dla niego najlepiej. Jeśli jakieś moje organy mogą uratować komuś życie, to jeszcze lepiej. Przynajmniej do czegoś się przydam. Na pewno nie chcę stwarzać kłopotu, a już na pewno nie zgodzę się na jakieś kosztowne nagrobki, opłatę za miejsce na cmentarzu, czy wydawanie kasy na stypę itp. Mojej duszy o wiele bardziej pomoże, jeśli ta kasa pójdzie na np. Food not bombs, czyli na wege jedzenie dla bezdomnych. Jak mam już być pochowany, to skromnie, w lesie, a zamiast krzyża niech zostanie posadzone drzewko, na którym będzie można powiesić krzyżyk, bo przecież jestem chrześcijaninem?
Tak to ze szczeniąt zostały tylko trzy: Moris, Matylda i Miśka. Jedne lepiej, drugie gorzej, ale wszystkie chowały się w miarę dobrze. Przez długi okres rozpieprzały i zasrywały nam całe mieszkanie. Doszło do tego, że niektórzy Np. Waga zaczęli nasz słot nazywać nie SPOKOCHATA, lecz SPOKOSRAKA. By jak najszybciej pozbyć się problemu, gdy tylko było można oddałem je. Długo myślałem nad doborem właścicieli, by moje „wnuczki” miały dobrze, lecz i tak wybrałem nie trafnie. Morisa dałem Izie. Jest ona dobrą kumpelką, ma dwoje dzieci, które tak jak ona i jej mąż są wegetarianami. Myślę, iż ma u nich bardzo dobrze i dbają o niego. Szkoda, że Zielonka jest kawałek od Warszawy i Moris nie może odwiedzać Papryki, mnie i swego rodzeństwa. Podobno niezły z niego urwis i zawadiaka.
Matylda to wbrew pozorom pies nie suczka. Dałem go Wadze i wówczas jeszcze się nazywał po mamie Azja. Waga jednak po pewnym czasie się rozdecydował i sprezentował psa Waldiemu i Ewie. Ci nazwali go Matylda. Nie miał u nich najlepiej. Często chodził głodny, nie był wyprowadzany na czas, przez co srał gdzie popadnie, za co z kolei był zbyt surowo karany. Gdy Ewa miała wypadek wychodząc z McDonalda (Bozia ich skarała?) Matylda został sam z Waldim. Ten zaczął pić i przeprowadził się wraz z częścią „rodziny” na Grzybowską. Potem Waldi z Matyldą pojechali do Krakowa odwiedzić Ewę w izbie dziecka. Tam okazało się, iż Waldi jest chory na żółtaczkę. Poszedł do szpitala, a psa zostawił pod opiekę rynkowym żulom: Mefisto i Serkowi. Według ich opowieści, dali Matyldę jakiejś gościówie z Warszawy, by się z nim przeszła na spacer, a ta zniknęła wraz z psem. Moim zdaniem przechlali psa lub zgubili po pijaku. Ciekawe co tam teraz u Matyldy? Mam nadzieję, że ma się dobrze.
Największą z nich sunię nazwaliśmy po tacie „Miśka”. Wzięła ją Hogata. Początkowo chciała mi ją oddać z powrotem, bo twierdziła, że jest zbyt mało odpowiedzialna i zbyt hulaszcze życie prowadzi, lecz w końcu pokochała tak szczenię, że o oddaniu nie było już mowy. I dobrze, bo przynajmniej jeden szczeniak został na skłocie, przez co ja mogłem ją często widywać, a Papryka wychowywać. Dla Agnieszki było to też dobre, bo stała się bardziej odpowiedzialna i miała wreszcie, kogo kochać i dla kogo żyć. Była bardzo dobrą opiekunką. Nawet, gdy sama nie miała, co jeść, Miście nigdy nie brakowało. Z wiekiem Miśka stała się bardzo agresywna. Nie wiem, po kim to odziedziczyła. Misiek przecież był taki spokojny, Papryka też raczej bez powodu się nie rzucała, a córki nie idzie odciągnąć. Może to brak dyscypliny i skutek wychowywania przez matkę tak na nią wpływa. Przecież ich ulubioną zabawą jest walka i to walka tak zaciekła, w której Miśka się tak rzuca na Paprykę z taką zajadłością, że nawet matka jest w szoku i musi ją nie źle skarcić, by przywrócić ją do porządku. Mimo wszystko Miśka to wspaniała sunia. Może to i dobrze, że Papryka uczy ją agresji. Matka wie najlepiej, co jest dobre dla jej córki. Miśka to kochana wnusia.
(szczeniaki urodzily sie na poczatku roku 2000)
STRASZNA PODRÓŻ
...Poszedłem, więc tak jak wytłumaczył mi „dziadek”. Mimo, że objaśniał mi drogę dwa razy to cały czas obawiałem się, iż mogłem ją pomylić. Tym bardziej, Że była ona skomplikowana, a i opis nie był najdokładniejszy. Przechodząc przez wieś liczącą kilka domów i dwie piaszczyste drogi minąłem kobietę z niemowlęciem w wózku. Jak to zazwyczaj bywa w tak małych miejscowościach, zmierzyła mnie spojrzeniem mogącym wyrażać tylko jedno:, „Po co tu przyszedłeś? -Nie jesteś tu potrzebny. ” Na me uprzejme „dzień dobry” odpowiedziała chyba jedynie z poczucia dobrze wychowanej kultury. Od razu potem sobie pomyślałem: „Przecież to całkiem prawdopodobne, że pierwsze, co zaraz zrobi, to zadzwoni na straż graniczną, by powiadomić, że mnie widziała. Przecież jak mieszkają tak blisko, to na pewno mają jakieś układy z tymi skurwielami. Wcale bym się nie zdziwił gdyby okazało się, że to żona któregoś z nich. Niemalże czułem na plecach wzrok z tych na pozór cichych, niemalże pustych domów. Szedłem prawie, że na otwartym terenie. Przez lornetkę można by mnie zobaczyć pewnie z kilku kilometrów. Gdy tylko dyszlem z wioski minął mnie maluch z dwoma gośćmi. „To na pewno ci, którzy wracają ze zmiany. Na pewno mnie zatrzymają.” -Przemknęło mi przez głowę. Pomimo całego strachu, jaki mnie ogarnął z całych sił starałem się wyglądać naturalnie, jak beztroski turysta, który zgubił drogę. Jakbym tylko mógł już dawno bym się wycofał z tej niebezpiecznej podróży, jednak mimo wszystko musiałem iść naprzód. Gdy tylko mnie minęli odetchnąłem z ulgą. Doszedłem do końca drogi, a tu do kurwy nie ma żadnej rzeki. „Coś się pokićkało staremu dziadowi.” -Myślę w panice. Idę jednak dalej wzdłuż krzaków by nie wzbudzać podejrzeń. „Jakich i czyich?” -Zapytacie. Byłem jak zwierzyna łowna, która wszędzie czuje zagrożenie, która na plecach czuje śledzący wzrok, która z przerażeniem wysłuchuje strzału, którego obawia się w każdej chwili.
„Zaraz, zaraz”- spostrzegam, że krzaki ciągną się wzdłuż jednej linii. „To musi być rzeka” –Myślę z nadzieją delikatnie przedzierając się przez zarośla. Brzeg był tak urwisty i zarośnięty, że mało, co nie wpadłem do wody. „Oj, oj, tędy nie zejdę. Narobiłbym takiego plusku, że zestrzeliliby mnie jak kaczkę… no, może tylko złapali.”
Szybko jak tylko mogłem przebrnąłem przez nie więcej niż na 10 metrów szeroką Nysę Łużycką. Brzeg po drugiej stronie był także urwisty. Użyłem wszystkich sił, by na niego wskoczyć, bo w takich chwilach nie ma czasu na powtarzanie. Wszystko starałem się robić na 100% albo nawet więcej. Myśli o zmęczeniu wtedy się już nie liczyły. „No to już jestem w Niemczech” pomyślałem będąc na drugim brzegu. Przed oczami ukazało mi się pole ziemniaków, a za nim las. Pomknąłem przez nie jak najszybciej tylko mogłem. „Kur..., jeśli dziadek kitował zestrzelą mnie jak kaczkę” myślałem biegnąc. Niemalże czułem na sobie wzrok snajpera, który we mnie mierzy. Niemalże już słyszałem jak krzyczy:
-Stój, bo strzelam!!!
Co wtedy bym zrobił??? Ani wówczas ani teraz nie potrafię sobie odpowiedzieć na to pytanie. Tyle się znamy ile przeżyliśmy. Udało mi się wbiec do lasu. Przebiegłem kawałek niczym Indianin schylony i uważający na patyki, by ich trzask nie zwrócił niczyjej uwagi. Jednocześnie poruszałem się szybki jak strzała. Gdy przebiegłem tyle by, choć trochę być pewny, że nikt mnie nie goni, schowałem się w krzakach i szybko ubrałem się, by mniej rzucać się w oczy. Biegnąc i tak zwracałem na siebie zbyt dużo uwagi. Jednak im szybciej i dalej oddaliłem się od granicy, tym bezpieczniej się czułem. Wraz z Polską oddalałem od siebie podejrzenia o „przestępstwo”, które popełniłem. Przebiegłem przez las i mym oczom ukazała się autostrada ogrodzona metalową siatką. Nigdzie nie widziałem żadnego przejścia. „Kur...! Dziadek nic mi o tym nie mówił. A jeśli ta siatka to granica i tak naprawdę jestem jeszcze w Polsce??”- Pomyślałem panicznie, nie widząc nigdzie przejścia. „Może będzie gdzieś pod tym wiaduktem” pomyślałem z nadzieją i udałem się tam już nie biegiem, lecz spokojnym nie za szybkim krokiem. Byłem już tak daleko od rzeki, że tym bardziej, jeśli nie miała się okazać granicą, że mogłem już uchodzić za spacerowicza. Jeśli jednak o zgrozo ta siatka okazała się granicą…
…wolałem nawet o tym nie myśleć. Podchodzę z nadzieją do pierwszej furtki, z obawą, że mnie prąd pokopie albo włączy się jakiś alarm łapie za klamkę i…
„Kur...! Zamknięte, ale… Zaraz, zaraz ta siatka wcale mi nie wygląda na graniczną” –dostrzegłem po raz kolejny światełko w tunelu. Żadnych oznaczeń, nie pod prądem, bez drutu kolczastego, a do tego jakaś cienka. Podszedłem do drugiego przejścia…
… Kamień mi spadł z serca otwierając furtkę. Weszłam po schodkach na autostradę. Z jednej strony zobaczyłem sznur samochodów czekających na odprawę graniczną do Polski, zaś z drugiej strony nie zobaczyłem żadnego miasta Frost, o którym mówił dziadek. Jedynie parę domków gdzieś tam za autostradą. Zszedłem z wiaduktu i udałem się w ich kierunku. Łapanie stopa w tym miejscu byłoby zbyt ryzykowne. Tak, więc szedłem po czyichś nie ogrodzonych sadach, nieopodal domostw. Pod jedną gruszą znalazłem parę owoców, które mimo cierpkości, choć trochę napełniły mój żołądek. Wątpię czy ktokolwiek chciałby ich użyć chociażby do kompotu. Jednak dla mnie były wówczas miłym znaleziskiem. Po jakiś dziesięciu minutach spaceru, pojedyncze domy zaczęły się zagęszczać i pojawiła się szosa. Znaczy się dotarłem do wioski. Nie czułem się tu pewnie. Gdy zobaczyłem pierwszego człowieka, w pierwszej chwili pomyślałem by się ukryć, uciekać gdzieś, nie dać się zobaczyć. Opanowałem się jednak i z największym spokojem i luzactwem, na jaki było mnie stać minąłem go w odległości dziesięciu metrów. Modliłem się w duchu, by się przypadkiem nie odezwał jak to ludzie na wsiach mają w zwyczaju. Mój akcent pewnie mógł zdradzić skąd pochodzę nawet przy zwykłym „Guten Tag”. Na szczęście był tak zajęty swoim samochodem, że nawet może mnie nie zauważył. Gdy tylko zobaczyłem drogę do lasu skręciłem w nią. Drzewa w lesie były jakby sadzone od linijki. Wszystkie w takiej samej odległości od siebie. Niemiecka dokładność dała o sobie znać.
Miałem nadzieję, że ma orientacja mnie nie zawiedzie. Udałem się w kierunku przeciwnym niż granica i też by zbliżyć się do autostrady. Tak przynajmniej mi się wydawało. Na początku unikałem dróg, a nawet ścieżek, lecz gdy zorientowałem się, iż w lesie nie widać ani żywej duszy, zacząłem iść leśnymi drogami, co było ulgą dla mich zbolałych nóg. Co prawda gdzieniegdzie były zbyt piaszczyste i ciężkie do przebycia, ale musiałem iść naprzód. W pewnym momencie usłyszałem z dala szum, który mógł pochodzić tylko od samochodów na autostradzie. Zacząłem podążać za tym głosem i wkrótce szum prze3rodził się w hałas pojedynczych aut, a moje domysły zamieniły się w rzeczywistą autostradę przed moimi oczyma. Nadal dzieliła mnie od niej siatka, lecz już wiedziałem, że nie ma nic wspólnego z granicą i jak będę musiał to ją też pokonam. Okazało się jednak, że co jakąś odległość jest w niej furtka, która spełnia rolę wyjścia ewakuacyjnego. Gdy końcu dotarłem na autostradę, od razu zacząłem zatrzymywać samochody. Autostrada od horyzontu do horyzontu była prosta jak od linijki. Żadnego, nawet najmniejszego zakrętu. Szedłem na poboczu i machałem do przejeżdżających z zawrotną prędkością samochodów. Mijały mnie, co chwila, lecz żaden z kierowców nawet nie zwolnił na mój widok. Może ich najnowsze samochody były zbyt szybkie, by zauważać z nich ludzi. „Skurczysyny” – myślałem. Wkurzenie moje jeszcze zwiększał fakt, że nie czułem się tu bezpiecznie. Z daleka obserwowałem każde auto z obawą, że będzie z policji granicznej. Prawdopodobieństwo, że w którymś samochodzie może siedzieć jakiś faszystowski kapuś wcale nie dodawało mi odwagi. Ten stres i bezskuteczność mego łapania złożyły się na to, iż zszedłem z autostrady z postanowieniem, że dojdę może, chociaż do pierwszego zakrętu(może gdzieś tam za horyzontem)lub to tego miasta Frost, które miało być tak blisko, a nie mogłem tam trafić. Wyczerpany z sił szedłem przez las rozmyślając: „Nie spałem już prawie dwie doby, jestem głodny, zmęczony. Jeśli po takim wysiłku by mnie złapali, Chybaby mnie rozwalili psychicznie. Boże. Proszę nie dopuść do tego, bo wycierpieliśmy się już tak bardzo.” -Modliłem się w duchu. Zaczęło się już nieźle ściemniać, a zakrętu nie było nawet widać. „Przeszedłem już wystarczająco daleko.”- Pomyślałem-„Muszę zaryzykować, bo nie wiadomo ile jeszcze mogę tak iść.”- Postanowiłem wchodząc z powrotem na asfalt. Znowu machałem bez żadnego skutku. Czasami robiłem to ze łzami w oczach, bo wyczerpanie psychiczne i fizyczne powoli zaczęło mnie przerastać. Najchętniej położyłbym się spać gdzieś w lesie, lecz wiedziałem, że nie mogę. Moje dziecko było w obcym kraju, bez rodziców i bez domu. Jak najszybciej musiałem do niego dotrzeć, by mu pomóc. Na upragniony odpoczynek nie mogłem sobie jeszcze pozwolić.
Doznając obojętności tych wszystkich kierowców, którzy mnie mijali, zacząłem ich prawie nienawidzić. „Co za egoistyczni skurwiele. Założę się, że gdybym pokazywał im „fuck you”, to szybciej by się zatrzymali. W dzisiejszych czasach ludzie może bardziej wolą komuś wpieprzyć niż zrobić komuś przysługę taką jak podwiezienie.
Po paru godzinach cieszył mnie jedynie fakt, że nie zatrzymała mnie policja. W końcu, z pośród niezliczonej liczby aut, które bezdusznie mnie minęły, trafił się ten wybawiciel, który pierwszy się zatrzymał. Pobiegłem do niego najszybciej jak tylko mogłem z obawą, by się nie zdążył rozmyślić. Otwarłem drzwi i zapytałem po niemiecku:
-Dzień dobry. Czy jedzie pan może w kierunku Berlina?
-Nie, ale jadę do Cottbus?
-Ale chyba będę mógł złapać stamtąd jakiś pociąg do Berlina?
-O tej porze, to nie wiem czy na pewno, ale za dnia to jeżdżą prawie, co godzinę.
-O tej porze to i żaden z samochodów się nie chce zatrzymać. Szczególnie na tej trasie. Może zbyt szybko jadą, by mnie zauważyć.
-Na autostradzie w ogóle nie można się zatrzymywać. Jedynie, gdy się samochód zepsuje.
-Tak, lecz kto ma się zatrzymać, to i tak się zatrzyma.
-Też prawda. –Potwierdził Niemiec. Rozmawialiśmy tak przez chwilę, jak to zwykle na stopa, by podtrzymywać rozmowę, po czym kierowca włączył radio i przestał do mnie gadać, bo być może zauważył, że jestem zbyt zmęczony, by dalej gadać. Z uprzejmości próbowałem nie zasnąć, lecz po prawie 40 godzinach bez snu nie jest to łatwe. Powtarzający się obraz mijanych samochodów, lamp i innych obiektów, działał na mnie bardzo usypiająco. W pewnym momencie wszystko zaczęło się rozmywać i zlewać ze sobą. Ta faza zmęczeniowa nawet mi się podobała. Jedynie, co, to powieki stawały mi się coraz cięższe i coraz trudniej mi było je otwierać aż w końcu…
-Chcesz wysiąść koło stacji? -Obudziło mnie głośne pytanie.
-Że, co? – Odpowiedziałem półprzytomny po polsku.
-Jak chcesz iść na pociąg, to tam na wprost masz peron.
-OK. Wielkie dzięki. Mam nadzieję, że następnym razem będę mógł się odwdzięczyć. –Powiedziałem mój stały tekst wychodząc z samochodu.
-Ha ha! Do widzenia
-Do widzenia –pożegnałem się z moim wybawcą i ruszyłem w dalszą drogę.
(w podroz wyruszylismy na wakacje w 2000 roku)
PIERWSZE SKŁOTOWANIE W AMSTERDAMIE
My mimo wszystko nie chcieliśmy nic odkładać na później i niczym niezrażeni przystąpiliśmy do dzieła.
-Nie po to przynieśliśmy tą drabinę, żeby teraz to odwlekać –stwierdził rzeczowo Jarek
-My chcielibyśmy to już dzisiaj zrobić-stwierdziłem zdecydowany, a Janka dodała:
-Ci z Heren Grachtu cały czas nam przypominają byśmy coś zaskłotowali
-No to zróbmy to-stwierdziła Agata i przystąpiliśmy do dzieła. Wynieśliśmy drabinę, stawiamy ją pod balkony i niestety…
-Za krótka –stwierdza Jarek
-Brakuje jakieś 2 metry –wymierzyłem na oko
-Trzeba coś pod to podstawić.
-Może lodówkę –wymyśliła Agata
-No to wstawiajmy –Powiedział Lucek i wraz z nim, Szurtem oraz Jarkiem podnieśliśmy lodówkę i ku mojemu zaskoczeniu wszyscy zaczęli ją przechylać.
-Poczekajcie przez to, że ją przechylimy zepsuje się. Lodówek nie można kłaść poziomo.-zauważyłem szybko, zanim jeszcze jej nie przechylili.
-Nie zepsuje się, bo już jest zepsuta.-poinformował mnie Lucek, więc przenieśliśmy lodówkę i położyliśmy ją poziomo. Postawiliśmy drabinę i…
-Za krótka stwierdza Jarek
-No, jeszcze jakieś pół metra –wymierzyłem na oko.
-Trzeba pod lodówkę podstawić palety –wymyśliła Agata, po czym zaczęliśmy znosić i podkładać wszystkie palety pod lodówkę. Gdy popodkładaliśmy wszystkie, znów postawiliśmy drabinę.
-Teraz może starczy. –stwierdził Jarek.
-To, kto wchodzi, by otworzyć drzwi pozostałym- zapytałem z obawą, by nie wypadło na mnie i z nadzieją, że ktoś zgłosi się na ochotnika. Wszyscy popatrzyliśmy na drabinę, oceniliśmy sytuację, popatrzyliśmy się na siebie i…
-Ja wejdę –zdecydował się Jarek, a ja odetchnąłem z ulgą, bo sam bałem się trochę już wejść na tą drabinę, a co dopiero na wysokości 3-go piętra wdrapać się z niej na nieznany, a więc przez to niepewny balkon. Szwagier zaczął wchodzić.
-Tylko mocno trzymajcie drabinę.-Jarka uwaga była zbyteczna, bo już trzymaliśmy ją naprawdę mocno. Szwagier powoli, stopień za stopniem piął się do góry. Gdy wszedł, sięgnął do góry ręką…i zabrakowało mu mniej niż pół metra.
-W razie, czego, to mnie łapcie.-Zażartował i wszedł stopień wyżej.
-Jejku! Jarek uważaj! - Zaniepokoiła się Halina.
-O Boże! A jak spadnie? -Zaczęła się denerwować Janka.
-Wasze panikowanie w niczym mu nie pomoże.-Starałem się uciszyć dziewczyny.
-Ja to nie mogę się na to patrzeć.-Stwierdziła Janka i weszła do domu. Wszyscy się trochę denerwowaliśmy. Jedno małe zachwianie równowagi Jarka i gościu spada. Nie miałby się nawet, czego chwycić, bo jego tułów znajdował się powyżej drabiny. Przez głowę przemknęła mi myśl: „Boże, proszę Cię niech tylko nie spadnie, bo wtedy to będzie tragedia”. Wolałem nawet o tym nie myśleć. Jarek tymczasem z największą ostrożnością, wyciągał się najwyżej jak tylko mógł. Niebezpiecznie stawał na palcach i raz za razem wyciągał rękę.
-Nie dam rady.- W końcu zrezygnował i zszedł z powrotem na dół.
-brakowało mi dosłownie 2 cm, dosłownie tyci, tyci.
-Trzeba coś wymyślić.
-Ćśśśśśiii, starajcie się nie mówić po polsku, a jak już musicie to dużo ciszej.-Słusznie przypomniał Lucek, bo przez natłok wydarzeń wszyscy już o tym zapomnieliśmy.
-Trzeba coś wymyślić.-Powtórzyłem niemal szeptem.
-Ja spróbuje, może mi się uda.-Zaofiarował się Lucek.
-No, ty jesteś trochę więcej niż 2 cm wyższy od Jarka- zauważyła Agata.
-Tylko uważaj na siebie.-Dodałem w trosce.
-To trzymajcie mocno, żebym nie spadł.-Powiedział Lucek i zaczął wchodzić. Powoli wszedł tam gdzie Jarek, wyciągnął się, stanął na palcach i jakoś udało mu się dosięgnąć balkonowych barierek, których od razu się też złapał. Jednocześnie podciągnął się na nich i wybił się nogami z drabiny. Wtem usłyszeliśmy trzask łamanej deski, a Lucek, będący już prawie całym tułowiem na balkonie bardzo niebezpiecznie się zachwiał i usłyszeliśmy tylko krótkie:
-Kur...!
Wtedy chyba wszystkim na dole zaparło dech w piersiach. W momencie, gdy pękła poręcz, wszyscy byliśmy pewni, iż Lucek spadnie. Uratował go jego spryt. Gdyby podciągając się, nie wybił się nogami niechybnie by spadł. Siła wyskoku spowodowała, że poleciał do góry, mimo, że deska, której zaufał nie wytrzymała i pękła. Sekundę leżał swą górną połową na balkonie, podczas, gdy nogi mu zwisały. Potem podciągnął najpierw jedną nogę, podparł się rękoma i wskoczył na nich drugą nogą. Był już na balkonie. Dzięki Bogu udało mu się, bo było już naprawdę groźnie. Z kopniaka próbował otworzyć balkon, przy czym wybił szybę, przez którą potem wsadził rękę i otworzył drzwi od środka. Gdy wszedł do wewnątrz, wszyscy wzięliśmy rzeczy prawnie potrzebne do skłotowania i szybko i sprawnie zaczęliśmy je wnosić na górę. Były to materac, krzesła oraz stół. Bez tych rzeczy gliniarze mogliby się przyczepić o to, że chcieliśmy się włamać, a nie mieszkać. Według holenderskiego prawa, które zezwala na squating ten zestaw podstawowych mebli jest dowodem na to, iż naszym zamiarem jest zająć miejsce, a nie je okraść. Co prawda i tak w pewnym sensie zaskłotowaliśmy te mieszkanie nielegalnie. Nie było ono puste rok czasu, (czego również wymaga holenderskie prawo). W związku, z czym nie mieliśmy też kadastra-dokumentu mniej więcej mówiącego o tym. Nie zaprosiliśmy też tych powodów policji, by sprawdziła i spisała protokół o tym, że wszystko zrobiliśmy poprawnie. Kierowaliśmy się zasadą:, „Jeśli nie możliwe jest byś coś zrobił dokładnie tak jak trzeba, zrób to, chociaż najlepiej jak tylko potrafisz.” Im mniej rzeczy, do których bastardy mogą się przyczepić tym lepiej.
-No to macie fajne mieszkanko na miesiąc, może dwa.-Powiedział Lucek, otwierając nam drzwi.
-Oby dłużej- dodałem
-Kto wie? Może na dłużej.- Powiedziała z nadzieją Agata. Gdy weszliśmy do mieszkania naszym oczom ukazał się piękny widok. Na podłodze wykładziny, łazienka z prysznicem w białych eleganckich kafelkach, kuchnia ze zlewem, niczego sobie, dwa pokoje, jeden duży, okna z jednej strony na ulicę, a z drugiej na podwórko Agaty i sąsiadujące blotko kamienice. Jednym słowem-REWELACJA. Spełniło się w końcu nasze marzenie. Mieliśmy swój mały skłocie. Nasze szczęście nie miało granic.
-Wielkie dzięki Lucek i Wy wszyscy
-Bardzo nam pomogliście.
-Jak my się Wam teraz odwdzięczymy?- Dziękowaliśmy jeden przez drugą.
-To jeszcze nie koniec. Trzeba teraz wstawić zamek i wszystko sprawdzić.-Stwierdził Lucek i wziął się za montowanie zamka, który nam wcześniej sprzedał na krechę po koleżeńskiej cenie=12 guli. Gdy my mało, co nie posiadaliśmy się z zachwytu Szurt fachowo sprawdzał po kolei wszystkie wygody i co chwilę nas informował o nowych odkryciach:
-Woda jest, jest też terma i jak z gazem wszystko w porządku to będziecie mieli też ciepłą wodę.-Co prawda nie wiele wówczas rozumiałem angielski, lecz na szczęście wiedziałem, o co Szurtowi chodzi i jakoś się dogadywaliśmy? By był prąd wystarczyło wkręcić tylko korki. Z tego wszystkiego zapomnieliśmy przynieść jakiekolwiek urządzenie, by sprawdzić elektryczność. Na szczęście poprzedni właściciele zostawili nam żarówki. Wkrótce Szurt podłączył nam gaz do termy, wytłumaczył mi jak ona działa oraz pokazał gdzie podłączyć kuchenkę jak ją tylko zdobędziemy.
-Taką małą kuchenkę, bez piekarnika mogę Wam pożyczyć.-Zaofiarowała się od razu Agata.
-Dzięki. W końcu będziemy mogli sobie jakoś normalnie gotować.- Podziękowała Janka.
-Tylko tam jeden palnik nie działa.
-Nic nie szkodzi. Trzy nam wystarczą.
-No, to skoro już zrobiliśmy najważniejsze, to może by, choć trochę się Wam odwdzięczyć może zrobimy małą parapetówę. Co Wy na to? –Zaproponowałem.
-Ja to muszę za dwie godziny spadać, ale piwka to się z chęcią napije.-Powiedział Lucek.
-No i zapalimy nieco.
-Pewnie trzeba opalić nową chałupę.-Podchwycił me słowa Jarecki.
-Szurt, pijesz piwo?
-Tak, oczywiście.
-A palisz marihuanę?
-No pewnie!
-O.K moment- nawet zbytecznie pytałem. -To, co Jarek ty polecisz po materiał, a ja skoczę po piwo?
-Dobra.
-Griks, wiesz, że nie mamy pieniędzy.- Cicho zwróciła uwagę Janka.
-Janciu, ale mamy w końcu mieszkanie. Przecież to dzięki pomocy tych ludzi. Jakże moglibyśmy się im nie odwdzięczyć?
-Masz rację.-Przytaknęła mi i już głośno powiedziała- To leć po to piwo.
Impreza była raczej symboliczna. Każdy miał coś tam zaplanowane dzisiaj. Mi też pasowałoby w tym dniu wyjść pod wieczór pozagrabiać trochę graniem. Mimo wszystko było miło i sympatycznie. Lucek pożyczył nam magnetofonu do póki nie znajdziemy sobie własnego. Włączyliśmy muzyczkę piliśmy piwo, Lucek skręcił dżointa, gadaliśmy o tym i o owym. Agata barwnie i zajmująco jak to tylko ona potrafi opowiadała nam o innych skłotowaniach. My zaś raz po raz przeżywaliśmy jak to się urządzimy na nowych włościach, co musimy jeszcze zrobić, co skołować i jak to wspaniale, że w końcu mamy własny dom. Ze względu na Szurta część rozmowy prowadzona była oczywiście po angielsku, więc za dużo nie rozumiałem, a Jarek z Haliną tym bardziej. Posiedzieliśmy tak ze 2-3 godziny i część z nas rozeszła się do własnych spraw. Ja też poszedłem grać na gitarze. Imprezka, co prawda była krótka, ale za to przyjemna.
(ta przygoda byla w lecie 2000)
„Holenderski państwowy rasizm”
Rano obudził nas jakiś hałas na ulicy. Zaspani z Janką wyjrzeliśmy przez okno. Na ulicy stał biały bus z włączonym pomarańczowym kogutem. Myśląc, że to jacyś robotnicy zignorowaliśmy to i dalej poszliśmy spać. Po jakimś czasie znów obudziły nas hałasy. Wyjrzałem przez okno i ujrzałem z dwóch stron zasquatowanej Tolstraat nadjeżdżające suki gliniarzy. Wówczas dopiero skojarzyłem biały samochód z wozem (nie)sprawiedliwości. Janka z rozpaczą i strachem zaczęła panikować - Griks! Ewikcja! Co teraz będzie?! Ja zaś wystawiłem głowę przez okno i najgłośniej jak tylko potrafiłem zacząłem gwizdać na palcu, by ostrzec i obudzić innych. Potem szybko znalazłem kartkę od Mausa i napisałem na ręce Jance, a potem ona mi numer do adwokata.
- O Boże, co my teraz zrobimy? - Moja żona panikowała dalej aż w końcu się na nią wydarłem.
-Janka uspokój się!!! Nie panikuj, jeśli będziesz panikować, ja też zacznę się denerwować, a potem Nea może zacząć płakać, a jeszcze tylko tego nam brakowało. Spokojnie, nerwy nam nic nie dadzą, a tylko zaszkodzą - tłumaczyłem już spokojniej, bo było mi głupio, że sam dałem się ponieść emocjom i krzyknąłem na moją ukochaną
- To, co my mamy robić? - Zapytała.
- Pakuj wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy, a ja zaraz przyjdę. Zamaskowałem szalikiem twarz i wyjrzałem przez okno na klatce. Pierwsi „squatersi” oczywiście technowcy, grzecznie i bez oporu opuścili swe domy. Dla nich wakacje się już skończyły. Teraz pewnie wrócą do swoich krajów. Splunąłem z pogardą na jednego z nich, lecz chyba tego nie zauważył. Poszedłem szybko do Mocja. On też niedawno wstał i też już się chyba pakował.
-Trzeba sprawdzić, czy drzwi są zabarykadowane.
- Powinny być. - Stwierdziłem, ale na wszelki wypadek zeszliśmy na dół i sprawdziliśmy, że były zastawione. Po drodze zapukaliśmy do Walca, by go ostrzec. Otworzył nam zaspany i w samych majtkach.
-Mamy ewikcje
- No zdążyłem zauważyć - powiedział zmartwiony.
Wróciłem by pomagać Jance się pakować. Nea obudzona już na samym początku patrzyła zdziwiona nie rozumiejąc, co się dzieje. To dobrze, pewnie gdyby wiedziała o wszystkim na pewno by płakała, a tak przynajmniej z tym mieliśmy spokój. Zadzwoniłem do Milana i powiedziałem mu o nieszczęściu. Poprosiłem go, by, jeśli może niech skołuje od swojego szefa samochód, a jak nie to niech zadzwoni do Rene i poprosi jego. Jakby już coś wiedział miał oddzwonić, dlatego schowałem komórkę do bluzy z kapturem. Potem zacząłem zrywać zdjęcia ze ściany, myśląc „kurczę, takie miejsce; tak bardzo chciałem i wierzyłem w to, że zostanie. Tak wielką miałem nadzieję. Tylu przyjaciół, tylu znajomych, tyle działań, takie plany. Wszystko tu szło w dobrym kierunku, rozwijało się, a teraz - wszystko stracone. Przez pieprzonych bastardów i pieprzony rząd. Nienawidzę tego, co robią.”
- A co z łóżeczkiem? - Zapytała Janka.
- Zaraz je wypieprzę przez okno
- Nie rób tego zaaresztują cię
- - Niech wszyscy się dowiedzą, że wyrzucają rodziny z dziećmi.
- To łóżeczko było Milana
- -, Co poradzisz. Nie damy rady wziąć wszystkiego. Milan to zrozumie.
Tyle rzeczy musieliśmy zostawić. Tyle kwiatów, które tak ładnie rosły, tyle rzeczy, które nazbieraliśmy, wieżę z kolumnami, która tak dobrze grała, jedzenie, meble i mieszkanie, które tak dobrze nam służyło, z którego byliśmy dumni i do którego już zdążyliśmy się przywiązać. Usłyszeliśmy jak ktoś kopie w drzwi na klatce. Wyjrzałem przez okno. Gliniarza już nie było. Kontener, który od razu przyjechał, z bastardami, wznosił ekipę kilku z nich na dach. Pobiegłem na dół by sprawdzić, czy gliniarzowi przypadkiem się nie udało wedrzeć i co zobaczyłem: odbarykadowane drzwi. Tylko fart i wytrzymałość zamka ratowała nas przed tym, że nie mieliśmy go w środku. Kurde bladź! Zrobiliśmy tą barykadę z Kaskiem specjalnie w ten sposób, by można ją zamknąć wychodząc na zewnątrz. Umawialiśmy się ze wszystkimi, że razem opuścimy budynek i zostawimy go zabarykadowanego. Któryś z tych frajerów, Walec lub Mojec, wiedząc, że jeszcze jesteśmy w środku, zostawił prawie otwarte drzwi, ułatwiając tym wejście gliniarzom i zaskoczenie nas. Poleciałem sprawdzić, czy może, któryś z nich został, lecz nie było ich, zostaliśmy sami. Janka zapytała się mnie -Gdzie jeszcze lecisz? Nie zostawiaj mnie samej. - Skarbie muszę wzmocnić z Mojcem barykadę na górze. Wtedy zyskamy na czasie. - Okłamałem ją trochę, by się nie martwiła. Pobiegłem na górę i z trudem zastawiłem pralką cienko zabite drzwi. Dla wzmocnienia ledwo, co udało mi się tam postawić kolejne dwoje drzwi. Przeszkadzały mi w tym zahaczające się sznury na bieliznę. Trochę się pomęczyłem, namordowałem i ostro powkurzałem i w końcu się udało. Barykada była w miarę zrobiona. Zszedłem na dół do Janki i dalej się pakowaliśmy. Gdy stwierdziłem, że zabawek niestety nie możemy zabrać, zaniosłem całe pudło do okna. Janka próbowała mnie powstrzymywać
- Nie rób tego, oni Cię zaaresztują!!!
- - Świat musi się dowiedzieć, że wyrzucają matki z dziećmi – po
Czym rozsypałem na ulicy całe pudło zabawek, strasząc tym nieco bastardów. Przy tym zapytałem krzycząc po angielsku
- - Gdzie teraz będą mieszkały nasz dzieci?!!
Zaraz potem wyrzuciłem pluszowego słonia, którego wcześniej miałem zamiar powiesić przed oknem. Gliniarze zareagowali na to ironicznym aplauzem i chuj im w dupę. Pewnie niektórzy też mają dzieci. Ciekawe czy w jakiś sposób ich gryzie sumienie. Pewnie nie, bo jakie sumienie może mieć automat. Chyba, że do wykonywania przepisów. Potem dalej kontynuowaliśmy pakowanie. Robiliśmy to szybko i w miarę sprawnie. Po jakimś czasie usłyszeliśmy od góry jakiś hałas
- O Boże, co to?! - Zapytała z przerażeniem Janka
- - Chyba się wdarli
- No, co ty?! Może to Mojec?
- - Nie sądzę. Bądź spokojna. Wyjdę do nich naprzeciw
- Nie zostawiaj nas
- - Skarbeczku! Zaraz wrócę - i wyszedłem szybko kierując się na
górę. Z góry naprzeciw mnie zobaczyłem schodzącego gliniarza M-1, a za nim następnego. Kaski na głowach, opancerzone granatowe kombinezony, długie pały i dwie okrągłe tarcze. Pierwszy z nich niósł piłę elektryczną, co wyjaśniało ich wdarcie się na klatkę. Z tą maszyną moja barykada była tylko kwestią czasu. Jednak właśnie na czasie mi wówczas zależało. Gdy tylko ich zobaczyłem wykrzyknąłem
- Tylko bez gazu tu jest dziecko!
- Dobrze. Jeśli nie będziecie stawiać oporu wszystko będzie spokojnie - jakiekolwiek opieranie się nie miało sensu
- Czy tylko wy tu jesteście?
- - Tak, nie zdążyliśmy się spakować.
- Musimy sprawdzić wasze mieszkanie - poczym wyszedł. Od wejścia rzuciła się na niego Papryka.
- Weź tego psa, bo go zastrzelę - skurwiel zaczął krzyczeć. Uspokoiłem Paprykę i na wszelki wypadek założyłem jej kaganiec
- - Czy możemy się spakować?
- Dobrze, ale szybko - i zaczęliśmy kończyć pakowanie. Wrzucaliśmy, co popadnie omijając te rzeczy, co nie są nam potrzebne, lub te, co nie mogliśmy wziąć. Musieliśmy zostawić trzy maszyny do pisania, naszą wieżę stereo z 4-ma kolumnami oraz kupę gratów, ubrań i innych rzeczy, które chciałem komuś oddać, sprzedać lub zamienić się. Miałem to wynieść do darmowego second handu zrobionego na Overtoomie. Niestety nie zdążyłem się pozbyć tych moich wystawkowych zbiorów. W międzyczasie migowo zawołałem Jankę do łazienki i cicho jej powiedziałem - Najlepiej nic przy nich nie mów. Jeśli coś będziesz chciała powiedzieć to po angielsku, a najlepiej przyjdź tutaj. - Dobrze. Przecież nic nie mówię. - po czym wyszliśmy z łazienki. Papryka dalej mimo kagańca szczekała na bastardów. Trochę ją uspokoiłem. W miarę szybko uwinęliśmy się z robotą. Na początku znieśliśmy Neę, wózek i najważniejsze rzeczy, potem wróciłem się. Rozejrzałem się ostatni raz po mieszkaniu, sprawdzając czy niczego ważnego nie zapomnieliśmy i poganiany przez gliniarza zszedłem na dół znosząc ostatnie torby. Gdy byłem na dole i zobaczyłem tą masę toreb i plecaków zacząłem się zastanawiać jak my się zabierzemy z tym wszystkim. Zacząłem wszystko ładować na wózek. Wysypały mi się przy tym szablony. Zacząłem je pospiesznie zbierać, by nie zobaczyli ich gliniarze. Chcieliśmy jak najszybciej opuścić to miejsce. Ze zdenerwowania się zapomniałem i zacząłem Janci mówić po polsku, co gdzie załadować. Jak teraz o tym myślę to przeklinam się „Jak można było być tak głupim?. Lecz wtedy, byłem tak zdenerwowany, tak zrozpaczony, że zapomniałem się i swą mową zdradziłem się, że nie jestem Holendrem. Swój błąd zrozumiałem dopiero wówczas, gdy jeden z tajniaków podszedł do mnie i powiedział po holendersku - Pan zdejmie ten plecak i pojedzie z nami. - Odpowiedziałem mu po angielsku - My już sobie idziemy, wszyscy razem. Nie zostawię swojej córki - Widząc, że się opieram podeszli i okrążyli nas pozostali tajniacy. Widząc, co się święci w geście rozpaczy wziąłem Neę na ręce i przytuliłem mocno Jankę. Nie miałem zamiaru ich opuszczać. Żadne ludzkie prawo nie może być ważniejsze od prawa boskiego, prawa córki do ojca, żony do męża, mojego prawa do bycia z rodziną. Widząc nasz opór tajni, bastardzi (bo ci z M-1 w ogóle się tym nie zajmują) rzucili się na nas i zaczęli nas rozdzielać. Najpierw odepchnęli Jancie, a potem zaczęli mi wyrywać Neę. Tak bardzo nie chciałem ich opuścić. Miałem nadzieję, że w końcu dadzą spokój szarpaninom, że jak będę trzymał Neę, to się opamiętają i nie będą pokazywać swej brutalności. Jednak oni jak automaty bezdusznie wykonywali swoje zadanie. Wyrywali mi ją na oczach wszystkich, dziennikarzy i fotoreporterów, którzy jak sępy spragnieni sensacji pstrykali nam zdjęcie za zdjęciem. W sumie to dobrze niech ludzie dowiedzą się prawdy jak brutalna i nieludzka jest holenderska policja. Gdy wyrywanie stało się mocniejsze Janka krzyknęła do mnie
- Michał puść już ją - co zrobiłem z obawy, by jej nie połamali. Zaraz Janka odebrała dziecko gliniarzowi. Nea przez cały czas ewikcji, była bardziej zdziwiona niż przestraszona. Grzecznie bez płakania będąc w szoku obserwowała rozgrywające się zdarzenia. Z jednej strony to dobrze, bo nie mieliśmy z nią tak wielkiego problemu jakby płakała. Z drugiej strony, to teraz sobie myślę, że może jakby zaczęła beczeć, to wywołałaby może litość gliniarzy. Choć raczej wątpię, bo przecież te bezduszne automaty mają kamienie, a nie serca. Na pewno pokazałoby to bardziej brutalność policji i tragedie sytuacji. W sumie mogłem wywołać jej płacz wzorem pań za komuny, które wykorzystując płaczące dziecko, często pożyczone od sąsiadki sprytnie omijały ówczesne bardzo długie kolejki. By uzyskać ten efekt szczypały trzymanego na rękach malucha, by ten zaczął wyć, przez co denerwował i wywoływał współczucie u stojących w kolejce, przed, którzy chcąc ulżyć swoim uszom lub dziecku przepuszczali „mamę” na początek „ogonka”. Nie byłem jednak na tyle chamski, by krzywdzić Neę dla jakichkolwiek celów.
Gdy stałem już sam tajniacy pytali się mnie po holendersku i po angielsku
- Skąd pochodzisz, z jakiego kraju? - Lecz ja po tym jak
Zrozumiałem swój błąd, twardo milczałem i nie odzywałem się w żadnym języku. Jeden z nich zdenerwowany moją postawą krzyknął mi w twarz.
- Wrócisz do swojego kraju!
W kilku próbowali mnie popchać w kierunku „suki”, która miała przewieźć na komisariat, lecz stawiałem opór. Próbowali pochwycić i wykręcić mi ręce, lecz umiejętnie unikałem i wyrywałem im je. Gdy udało im się przepchnąć mnie o parę kroków metodą „Non voilent”, (bo każda inna była bez sensu) położyłem się i zacząłem stawiać bierny opór. Wychodziło mi to na tyle skutecznie, że z trudem udało im się mnie unieść i kilka razu mało, co nie zostałem upuszczony, co wtedy w ogóle mnie nie przerażało, choć mogłem sobie coś zrobić. W czasie tej szamotaniny usłyszałem zrozpaczony krzyk Janki
- Zostawcie go! To jest mój mąż! Kto teraz zapewni nam byt? Nie
Wystarczy wam, że odebraliście nam mieszkanie?!!
Gdy usłyszałem to z mojego gardła wydobył się długi i głośny krzyk rozpaczy a moja szamotanina wzmogła się do tego stopnia, że kolejni tajniacy zaczęli mnie nieść, a przy okazji tak, mnie powykręcali, że przy dalszym wierzganiu mogli mi połamać rękę. Nie szamotałem się już, więc, ale wciąż wrzeszczałem
- Aaaaaaaaaaa… - kątem oka dostrzegłem wystraszoną Paprykę. Prawdopodobnie dostała od któregoś z bastardów, który wykorzystał, to, że była w kagańcu. Dostrzegłem też wystający z przedniej kieszeni bluzy mój gaz, który znalazłem na wystawce. Jako, że broń ta jest zakazana w Holandii nie wykręconą ręką udało mi się wykonać ruch, który pozwolił gazowi wypaść z kieszeni. Byłem pewien, że gliniarze to zauważyli, ale na szczęście nie. Podczas szamotaniny wypadło mi też coś, co w odgłosie przypominało mi długopis lub coś plastikowego, lecz nie udało mi się odwrócić głowy by zobaczyć, co to. Przed zakratowanym busem, (nie) sprawiedliwości przystosowanym do przewozu więźniów przestałem się wydzierać. Postawili mnie na nogi i spięli z tyłu ręce kajdankami i zamknęli w jednej z cel w tym samochodzie. Zza szyby zobaczyłem, że rozmawiają o czymś z Janką i coś spisują. Miałem nadzieję, że nie byli na tyle bezczelni by ją z dzieckiem też zaaresztować. Myślałem też, że moja żona nie jest na tyle głupia, by dać im swoje dane, czy powiedzieć skąd pochodzi. Próbowałem walić głową w szybę, by, Jancia spojrzała na mnie bym mógł pokazać jej swój uśmiech, lecz niestety nie usłyszała.
(kilka dni przed swietami bozego narodzenia w 2000 roku)
Obrona Kalenderpanden.
Tak Se gadaliśmy, aż w pewnym momencie dało się słyszeć głos płynący z głośników.
-Właśnie podsłuchaliśmy przez radio, że bastardy z M1 zaczęli mobilizacje. Od teraz mamy jakieś 2-3 godziny na przygotowanie obrony. Wszyscy Ci, którzy muszą wrócić do swych domów niech zrobią to teraz, zaś wszystkim, którzy mogą zostać by bronić tego miejsca z góry dziękujemy. Zacznijmy budować barykady!!! -Zakończył okrzykiem.
-Ho! Ho! A jednak coś będzie się działo.-Powiedział Mixer zacierając ręce.
-A my, niewierne Tomasze wątpiliśmy-zaśmiałem się.
-Teraz już rozumiem, po co ten film – by zagrzewał do walki.
-A party i koncert, by przyciągnąć ludzi.
-I wszystko utrzymane w najskrytszej tajemnicy, by bastardy się nie dowiedziały.
-To się jest organizacja, no nie?
-No, no, no…
Wszyscy zaczęli wychodzić ze skłotu. Jedni po to by zacząć budować barykady, drudzy by powrócić do swoich domów. Tych ostatnich jednak było zdecydowanie mniej. W wirze pracy szybko trafiła mi się robota. Zacząłem wynosić specjalnie wcześniej ze sobą zespawane stemple – metalowe rury, które zespawane ze sobą, tworzyły coś na kształt gwiazdy. Z takich konstrukcji szybko powstała barykada, którą było trudno przejść, przesunąć, przeforsować czy zniszczyć. Gdy z kimś wynosiłem taką metalową konstrukcje, zobaczyłem jak jeden z nas siedzi w małej koparce. Z dziką radością w oczach rozwalał on nią płytki chodnikowe oraz kostkę brukową. Potem budowano z nich barykady lub rozbijano na mniejsze kawałki, by te czekały na kupkach jako przyszła amunicja. Zastanawiało mnie skąd oni wytrzasnęli taką koparkę.
To, co ujrzałem było zadziwiająco nieprawdopodobne, a jednak piękne i (/bo) rzeczywiste. Ci leniwi punkowcy, których znałem z ciągłego przesiadywania w barze i nieustannego przechylania piwa, tym razem pracowali z tak niespodziewanym u nich zapałem. Kobiety z poświęceniem nosiły ciężkie płyty chodnikowe. Każdy pracował. Tym razem nie było takich, którym się nie chciało. Każdy dokładnie wiedział, po co tutaj został. Barykady były budowane ze wszystkiego, co było pod ręką. Najczęściej były to płytki chodnikowe niszczonej ulicy, która zresztą przez swe rozkopanie też stała się przeszkodą. Mimo, że raczej nikt tego nie koordynował, robota szła całkiem sprawnie. Wiadomo było, co robić. Każdy pomysł, każda uwaga rozpatrywana była szybko przez ogół. W ten sposób płyty były podawane „murarskim sznureczkiem”. Jedni je demontowali z chodnika, drudzy podawali je sobie z rąk do rąk, a inni układali z nich coraz większe mury barykad. Robota wrzała jak w ulu. Nigdy w swoim życiu nie widziałem tak sprawnie, tak dobrze, z tak wielką energią i ochotą pracujących ludzi, a co dopiero punków. Ci ludzie są zdolni do wielu rzeczy – zależnie od sytuacji. Wszyscy czuliśmy wielką potrzebę przeciwstawienia się złu i obronienia tak ważnego miejsca dla nas. Czuło się też ducha historii. Może trochę przesadzam, lecz takie porównania podsunęły mi rozgrywające się przed oczami zdarzenie. To było prawie jak powstanie warszawskie. Budując z zapałem kolejne barykady, czułem się niczym mały Gavroche. To uczucie jedności, które wszyscy czuliśmy, było dla nas bardzo ważne. Było nas tak wielu, kocioł narodowości i języków, niby tyle różnic, a właśnie wtedy czuliśmy tak bardzo tą więź, która nas łączy niczym rodzinę. To uczucie jedności wywierało wrażenie nie tylko na mnie. Wszyscy byliśmy jak bracia. Gdy jeden niósł coś ciężkiego zaraz ktoś inny pomagał mu nie pytając. Gdy ktoś zmęczył się kopaniem, szybko zastępował go następny. Nie wyobrażam sobie by jakikolwiek system pracy mógłby być lepszy.
Oczywiście jak zwykle zdarzały się również wyjątki jak np. ten, który właśnie opiszę:
Obok jednej z barykad zobaczyłem skrzynkę elektryczną. Od razu w mej głowie zaświtał całkiem niezły pomysł. Parę kabli rzuconych luzem na tą barykadę, do tego ze dwie tabliczki ostrzegające: „Uwaga prąd” i myślę, że to wszystko zatrzymałyby gliniarzy na dłuższy czas, nawet, jeśli w przewodach nie byłoby prądu. Zanim by to sprawdzili minęłoby sporo czasu. Z resztą nie wiadomo czy w ogóle by im się to udało, jeśli my byśmy dobrze bronili barykady. Chciałbym to zobaczyć jak policyjni specjaliści od elektryki sprawdzają kable pod gradem kamieni(ha!hhhhhha!)
Z tym o to pomysłem udałem się do Wojtka, Polaka, który znał wszystkich z Kalenderpanden i który mógł szybko zdobyć potrzebne rzeczy, bo wiedział, co gdzie jest i z kim gadać w razie, czego. Przedstawiłem mu pomysł, wysłuchał i rzekł po angielsku:
-To dobry pomysł, gony zrealizowania, ale ja nie mogę Ci pomóc, bo ty nie mówisz dobrze po angielsku. Znajdź grupę, która Ci w tym pomoże i zróbcie to.
Gdy to usłyszałem szlag mnie trafił. Ja rozumiem, że ktoś może bać się używać polskiego w takich miejscach, ale będąc ze mną sam na sam i w tym przypadku to już lekka paranoja. Wkurzyło mnie to niezmiernie. Jeszcze w takiej sytuacji. Rozumiem by chodziło o jakieś tam duperele, a nie o wspólną obronę. Tym bardziej, że sam potwierdził, iż idea jest dobra i wart zrealizowania. Nigdy potem już nie odezwałem się do tego bufona.
Koniec końców, mój pomysł postanowiliśmy zrealizować sami z Mixerem. Rzuciliśmy na barykadę parę kabli, które udało nam się zdobyć. Potem wsadziliśmy końce do skrzynki elektrycznej, tak, że w sumie, to rzeczywiście wyglądały na podłączone do prądu.
Potem wzięliśmy się za ulepszanie głównej barykady, od ulicy, od której najbardziej prawdopodobne było, że z stamtąd uderzą bastardy. Powstałe tam takie konstrukcje, iż razem stwierdziliśmy, że gliniarze musieliby być głupi, by właśnie je chcieć sforsować. Oprócz najeżonych zespawanych ze sobą stempli, które nosiłem wcześniej, było tam też kilka, których podstawą były mury zrobione z płytek chodnikowych. Były też takie ze śmietników, śmieci i gratów. Jedna przy samym skłocie zrobiona była z zespawanych łańcuchami ze sobą beczek. Od jednej strony w ogóle nie barykadowaliśmy. Most zwodzony podniesiony przez nas do góry jakimś mechanicznym trikiem był już wystarczającą przeszkodą.
Wydarzenia biegły tak szybko jak szybko powstawały barykady.
W pewnym momencie zobaczyłem jak ludzie plądrują barakowóz należący do firmy, która miała przejąć remont Kalenderpanden. Znaleziono tam całą dokumentację, która natychmiast została zniszczona. Komputery i inne sprzęty szybko rozeszły się po ludziach, a część, która została posłużyła jako „cenny” materiał na barykadę. Ja też skorzystałem z sytuacji i wziąłem sobie laserową, kolorową drukarkę, którą później zawiniętą w folię, zakopaliśmy z Minerem, by po wszystkim wziąć ją z powrotem.
Jon, ten łysy wypierdolił szybę w stojącym obok biurowcu i już z kimś wszedł do środka, jednak zaraz ktoś ich opierdolił:
-Co Wy robicie?! Jeśli gliniarze kogoś zaaresztują, to mogą ich również oskarżyć o kradzież rzeczy z sąsiednich budynków. A to robi duuuuży problem. Tych biurowców nie możemy plądrować.-kilka osób poparło jego słowa, więc Jon przestał siać zniszczenie. Pewnie słusznie, choć ja już wyobrażałem sobie łupy, jaki można by stamtąd wynieść. Jednak wtedy naprawdę mogliby nas wziąć i przedstawić jako bandytów, a nie skłotersów. To zaś wcale nie byłoby dobre.
Cały czas na zewnątrz było słychać nadawane na żywo właśnie z Entrepodok radio PATAPOE. Jakiś D.J. puszczał jakieś pokręcone techno, przy czym dawał też komentarze po holendersku.
-Mogliby, chociaż teraz puścić jakiegoś punka albo inną zagrzewającą muzykę-stwierdził Mixer i tu miał rację.
W pewnym momencie muzyka całkiem ucichła i przez głośniki dało się słyszeć głos mówiący najpierw po holendersku, potem po angielsku:
-Właśnie jak się dowiedzieliśmy policja M1 zmobilizowała swe siły i za jakąś dłuższą chwilę zaatakują od strony wschodniej. Jesteśmy przygotowani, niech tylko podskoczą!!!- Wykrzyczał, po czym znów poleciała pokręcona muzyka a la PATAPOE.
-Zachodniacy! Nawet teraz nie puszczą człowiekowi nic zagrzewającego do walki.-Stwierdził Mixer i tu też miał rację
-Jakiś „neroniasty” artysta wykorzystuje zdarzenie i myśli, że ma swoje 5 minut- dodałem.
-Bo pewnie ma.
-No tak, tylko, czemu kosztem naszych uszu. Ha! Ha!- Tak podśmiewaliśmy się też trochę dla dodania sobie otuchy i by rozluźnić napięcie i atmosferę oczekiwania. Walka miała się zacząć niebawem.
„Jak będzie przebiegała? Czy uda nam się wygrać? Czy nie ryzykuje za bardzo? Przecież mogą mnie zaaresztować i deportować. Może dowiedzą się o moim zakazie w Niemczech?” Przeżegnawszy się, myślałem dalej: „Wszystko będzie dobrze, jest nas siła. Mam nadzieję, że tym razem policja będzie musiała odejść kwitkiem. Tyle tak mocnych barykad postawionych, tylu ludzi do obrony zjednoczonych. Musimy ich w końcu przegonić! Ktoś musi stawiać opór złu. Kto jak nie my i kto jak nie Ty?!!”. Myślę, iż każdy sobie myślał na swój sposób podobnie. Każdy miał nadzieję na nasz sukces. Jakby nie to, nie byłoby tu nas wszystkich, nie byłoby już od kilku miesięcy prowadzonej kampanii obronnej(masa plakatów, ulotek informacji, demonstracje, dużo pozytywnych artykułów w prasie, dużo pozytywnych wypowiedzi w radio i telewizji). Zresztą samo istnienie i działalność Kalenderpanden było jedną dobrych wizytówek skłotingu w tym mieście. Był dostrzegany i doceniany poprzez ludzi również z zewnątrz, „z poza naszego środowiska”, jako interesujące miejsce kulturalne z różnorodną, ciekawą ofertą.
Wielu ludzi, którzy poznali to miejsce, od razu stawali się jego przyjaciółmi, co tłumaczy tak wielu ludzi zaangażowanych w jego obronę. Gdyby nie nasza nadzieja, nie byłoby też tego zapału, tych barykad i tylu walczących i ryzykujących coś na swój sposób(a może sytuacje)ludzi.
Skłotów, praw do wszystkiego, co Ci się należy, społecznej sprawiedliwości, wolności itd. nikt Ci nie da za darmo. Nie zrobią tego ani politycy, ani policja, ani kolejne wybory. To wszystko musimy wywalczyć sobie sami. Jeśli Ty, Ja nie będziemy walczyć o to razem, jeśli sobie tych rzeczy nie wywalczymy, nigdy nie będziemy ich mieli. I nie najważniejsze jest, czy poniesiemy zwycięstwo. Najważniejsze to się nie poddawać w walce o lepszy świat, może wtedy nie będzie on coraz gorszy. Naszym zwycięstwem zawsze będzie to, że mówimy stanowcze NIE w obliczu draństwa(istota ruchu punk?)
Z różnymi emocjami wyczekiwania, wypatrując z dali bastardów pakowaliśmy przed walką do kieszeni ostatnią prowizoryczną amunicję. Najlepsze były śruby: ciężkie, małe i mocne. W większości pochodziły ze splądrowanego barakowozu, gdzie była ich masa. Cały czas płyty chodnikowe były rozbijane specjalnym młotem na mniejsze kawałki, gotowe do rzucania.
Bastardów wypatrywaliśmy od strony budowy, bo stamtąd wydawała nam się najlogiczniejsza droga by ominąć, chociaż część barykad. W pewnym momencie lotem błyskawicy po ludziach rozeszła się wieść, iż gliniarze zamierzają już za chwilę nadjechać i uderzyć prosto od strony największych barykad.
-Skąd mamy aż tak dokładne informacje? -Zapytałem zaciekawiony Mixera, gdy biegiem przemieszczaliśmy się na początkowe barykady.
-Widziałeś tego gościa z „zachodniej elity”, który stał przy wejściu, z krótkofalówką?
-No, widziałem.
-Mają oni ustawione, CB radio na kanale policyjnym i podsłuchują rozkazy i wszystko, o czym gadają bastardy.
-Sprytne.
-Na dodatek, też rozszyfrowują i tłumaczą specjalne kody, które używa policja w myśli, że nikt ich nie zna.
-To się nazywa organizacja! Myślisz, że przepowiednia się sprawdzi?
-Policja nie wie, iż ich podsłuchujemy, więc myślę, że się sprawdzi
-Ja uważam, że to głupie ze strony bękartów, że atakują z tej strony. Ja myślę, że to może być jakiś podstęp. Pewnie tak naprawdę zaatakują od innej strony, a po tej stronie może tylko odwracają uwagę.-Ja wytłumaczyłem sobie to w ten sposób.
Jednak przepowiednie spełniły się szybko. Bastardy nadjechały w sile kilkunastu opancerzonych suk wypełnionych świniami, oraz jednej armatki wodnej. My, przygotowani na ich atak, staliśmy z kamieniami, tuż za drugą z barykad, które były murami zbudowanymi z płyt chodnikowych. Na samym początku dało się słyszeć głos głównego bastarda:
-Macie ostatnią szansę na opuszczenie tego terenu. Jeśli nie zrobicie tego, będziemy zmuszeni użyć wobec was siły. Jeśli się rozejdziecie, nikt nie zostanie aresztowany.
-Nigdy nie ufaj policji!!! -Zaraz ktoś krzyknął w odpowiedzi.
Tymczasem ja z Mixerem przeprowadziliśmy szybką rozmowę. Zaczął Mixer:
-Ty, czemu my stoimy dopiero za drugą barykadą?
-No właśnie chyba nie po to budowaliśmy tą pierwszą, by teraz tak ją oddać!
-Co to, to nie!- Rzekł z przekonaniem Mixer i naszą reakcją na policyjne kłamstwa było przeskoczenie przed drugi z murów, w obronie pierwszego, od razu rzucając w stronę wysypujących się z suk gliniarzy. Zaraz za nami przeskoczyli też inni, także rzucając w stronę najeźdźców i wspólnie krzycząc ile sił w gardłach: „NO JUSTICE NO PEACE JUST FUCK THE POLICE”(bez sprawiedliwości nie będzie pokoju, pierdolić policje- popularne hasło na wielu demonstracjach). Przez moment wraz z Mixerem mogliśmy się poczuć jako bohaterowie tej chwili, bo to dzięki nam I barykada nie została łatwo zdobyta i długo potem jej broniliśmy.
Holenderscy gliniarze jak zwykle zachowywali się dziwnie. Stanęli kordonem 15-20 metrów przed barykadą i robiąc uniki przed kamieniami niczym automaty czekali na rozkaz. Tak bez żadnej reakcji dawali się obrzucać jakieś 10-15 minut. Pewnie dowódca kazał im podnieść statystyki wśród rannych, a ci debile posłuchali. „Rozkaz to rozkaz” przecież.
Po tym czasie do akcji wkroczyła armatka wodna. Mimo początkowego popłochu szybko wzbudziła w nas również złość i wolę walki. Schowany za barykadą, tak jak inni rzucałem w nią i bastardów kamieniami. Szybko się zorientowaliśmy (może, co bardziej doświadczeni wiedzieli to już, przed), Iż oprócz zmoczenia i ewentualnie przewrócenia to ta armatka nie jest w stanie Nam nic zrobić. Niestety była tak opancerzona, że mimo naszych celnych rzutów, My także nie czyniliśmy jej żadnej szkody. Taki nieszkodzący nikomu pojedynek trwał zacięcie przez jakiś czas. Być może bastardy chciały nas w ten sposób przestraszyć a może zmęczyć. Na szczęście jednak chyba bardziej nas rozśmieszyli oraz dodali nam wiary w siebie, a także w debilizm gliniarzy.
Ci chyba w końcu skapowali się, iż wystawiają się tylko na pośmiewisko, bo po jakiejś godzinie takiej walki, nagle zaczęli do nas strzelać gazem. To było straszne. W jednym momencie wszyscy zaczęli uciekać. Ja też. Gdy biegłem w kierunku Kalenderpanden uciekając przed chmurą gazu ulatniającą się z kanistra na przedzie barykad, nagle musiałem się przedrzeć przez chmurę wydostającą się z pocisków rzuconych na tyły barykad. Tym razem nie obyło się bez łez i kaszlu. „Wszędzie gaz, cały teren w gazie. Przecież te chuje nas poduszą!” – Myślałem uciekając jak najszybciej w kierunku, skłotu. Na szczęście powietrze za główną barykadą było już czyste, a gdzieniegdzie stały miski z wodą, gdzie można było wypłukać się z gazu. Zostały one wcześniej przygotowane na taką ewentualność, jaka właśnie zaistniała.
Byłem pewien, że po tym ataku bastardy podejdą przynajmniej pod główną barykadę i zagazowując nas sukcesywnie, szybko osiągną zwycięstwo. „To już koniec!” –Myślałem wkurwiony wypłakując oczy. Gdy jednak przejrzałem na nie, zobaczyłem, iż walka wciąż trwa. I to wcale nie na tyłach barykad, ale także w środku. Nasz opór uratowali Ci rozsądni i przezorni, którzy mieli ze sobą maski przeciwgazowe lub choćby pozaciągane na twarze bandany nawilżone białym octem winnym, które to również neutralizowały gaz. Oni to, uodpornieni wciąż walczyli, dzięki czemu tylko dwie pierwsze, te najmniejsze barykady zostały zdobyte. Jednak i oni mieli prawo się zmęczyć, więc było jasne, że sami mają nie wielkie szanse na to by bronić pozostałych barykad przez dłuższy czas. Na szczęście ktoś wpadł na pomysł, by podpalić główną największą barykadę, po to by dym neutralizował działanie gazu. Pogoda nam sprzyjała. Jakby na zamówienie wiatr zwiewał cały dym prosto na gliniarzy. Wszyscy Ci, którzy przed momentem uciekali z płaczem, teraz z tym większym zapałem znosili i podrzucali wszystko, co nadawało się do spalenia. Płonąca barykada, walka, opór i ta jedność, która panowała między nami-nigdy nie zapomnę tych chwil.
Na początku trochę wątpiłem, że tym wielkim ogniskiem zlikwidujemy skutek gazu, ale rzeczywiście na nasze szczęście tak się stało. Dzięki temu bez płaczu mogliśmy wrócić na pole walki. Ze zwiększoną energią rzucaliśmy w gliniarzy dalej, czym popadnie. Oni zaś nadal strzelali do nas gazem. Gdy udało im się trafić w pobliże walczących, szybko odrzucaliśmy kanistry z gazem z powrotem w bastardów. Trzeba było taki pocisk szybko złapać, bo po chwili zaczynał się kręcić i wypuszczać gaz. Wtedy było już za późno i wówczas lepiej, gdy nie stałeś zbyt blisko. Ciągle lecący dym pomagał, ale jednak nie w takich wypadkach. Jeszcze nie raz się krztusiliśmy, jeszcze nie raz zakręciła się łza w oku sztucznie wywołana. Dzięki ciągle podsycanemu ogniowi nie było to już aż tak bardzo dokuczliwe jak na początku. Również nasze organizmy, uodporniły się bardziej na tą truciznę.
Walczyliśmy już z nimi długi czas. W trakcie na skłocie mieliśmy możliwość napicia się kawy lub herbaty, odpoczęcia przez chwilkę oraz nabrania sił i energii do dalszej walki.
Gdy zaczęło świtać gliniarze przestali nas gazować. Choć było to mało realne wszyscy chyba mieliśmy cichą nadzieję, że sobie odpuszczą, że to już koniec, że WYGRALIŚMY. Tak bardzo chcieliśmy, by było to prawdą, że nawet zaczęliśmy w to wierzyć.
-To tryumf anarchii nad tyranią!- Cieszył się Mixer
-Tak bym chciałby było to prawdą.- Odpowiedziałem z nadzieją w głosie, lecz nagle ktoś zaczął krzyczeć:
-Przegrupowują się na tą stronę!
-Tam ich widać- wołał jakiś Hiszpan pokazując palcem na teren między budynkami, za budową.
-Chyba któryś z nich w końcu zaczął myśleć strategicznie.- Zaśmiał się Inżynier.
-Myślisz, że będą rozpieprzać ten płot oraz ten cały plac budowy? – Zapytałem.
-A, co im tam.
-Pewnie zobaczyli, że nie ma tu barykad, więc im łatwiej pójdzie.
-Oni nie muszą się liczyć z tą budową.
-Nie muszą się liczyć z niczym.
-Tu to długo się nie obronimy. Rozwalą płot i już nas mają.-Mówił z obawą Josel. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, iż jeśli zaatakują od tej strony, to nie mamy szans. Widmo przegranej patrzyło nam w oczy, daleko, po drugiej stronie budowy.
Nagle gościu, który podsłuchiwał komunikaty podał przez wszędzie słyszane radio:
-To podstęp! Właśnie chcą wjechać wielkim spychaczem od strony głównej. Tamci „emejowcy” po drugiej stronie budowy stoją tam tylko po to by odwrócić naszą uwagę od punktu ataku!
Po tym obwieszczeniu prawie wszyscy ruszyli, czym prędzej z powrotem bronić barykad na głównej ulicy.
(jesien 2000)

ZJEDNOCZONA EUROPA-FASZYSTOWSKA GRANICA
To musiało się zdarzyć. Pieprzony pech. Może, dlatego, że 13 (ha!ha!). Już wracaliśmy na słot, tak by Janka mogła wyjść na czas do pracy. Zdaje się, że jak zwykle ostatnio nie poszło nam najlepiej. Jarek chyba gorzej się nadaje do sępienia niż ja. Z tym po prostu trzeba się urodzić. Tym razem, chyba na szczęście nie zaczął się nawet pytać, bo na stacji do przedziału weszło dwóch gliniarzy i jedna gliniarka. Gdy ich zobaczyłem gitara wydała bezwładne, kończące dźwięki, bo ręce mi opadły. Od razu skierowali się do nas.
-Weź Paprykę na smycz- po cichu, szybko powiedziałem do Jarka, lecz tylko zdążyłem wymówić te słowa, a już byli koło nas. Stanęli koło nas, tak byśmy nie mogli uciekać. Jeden z nich, nazwijmy go „Wąsacz”, oznajmił nam po holendersku, że nie można grać w metrze. Drugi, nazwijmy go „Staruchem”, też z przejęciem zaczął nam coś gadać w tym języku. Jednak Wąsacz po naszym głupim wzroku, chyba się skapował, że nie wiele rozumiemy, bo w końcu zapytał:
-Czy mówicie po holendersku?
-Nie
-Po angielsku?
-Tak
-Skąd jesteście?
-Z Polski- może to źle, że odpowiedziałem zgodnie z prawdą, lecz nie przyszło mi do głowy kłamać w tym momencie. Po tych słowach poczułem, jakby już zapadł na nas wyrok i być może taka była prawda, bo Staruch tylko to usłyszawszy, poleciał do drzwi i niczym konduktor dał znać maszyniście, żeby ruszał. Pierwszy raz spotkałem się z takim zachowaniem, więc całkiem możliwe, że trafiliśmy na tego maszynistę, który tak bardzo nienawidzi i cham nasłał na nas gliniarzy. Nie wiem tego na pewno, pewnie nigdy się nie dowiem, jak było na prawdę.
Tymczasem Wąsacz pytał nas dalej:
-Macie bilety?- Jarek swój podał, a ja jak na złość nie mogłem mego znaleźć w tym moim kieszeniowym bałaganie. Podczas gdy gorączkowo przeszukiwałem kieszeń po kieszeni, gliniarka ( którą nazwijmy „Małpą”, bo nic lepszego pasować nie będzie) dopatrzyła się:
-Ten bilet jest stary
-Jak to stary?- Udałem zdziwionego.
-Na tym bilecie można jeździć tylko godzinę.
-My tego nie wiedzieliśmy. Przepraszamy.-Cały czas próbowałem załagodzić sytuacje, lecz cały czas nadaremnie, bo bastardzi owi byli całkowicie bezduszni. Wszystko od początku do końca wykonywali jak automaty, jakby ich zaprogramowano, co z resztą może mało mijało się z prawdą.
-Nie ma „przepraszam” -odparł Staruch- gracie i sępicie w metrze, psa macie nie na smyczy, a do tego nie macie biletów. Wysiadamy! -Oznajmił. Jakaś starsza pani próbowała nas bronić:
-Przecież oni nic takiego złego nie zrobili. Byście lepiej poszukali prawdziwych przestępców.
-Zapłacą karę i będą wolni- odpowiedział jej Staruch, po czym wyprowadzili nas na prawie pusty peron „Overamstel”. Jednak nie od kary zaczęli, lecz…
-Pokażcie paszporty- zażądali.
-Nie mamy-odpowiedzieliśmy. Ja jeszcze dla pewności zapytałem Jarka po polsku.
-Nie masz paszportu?
-Nie mam -odpowiedział.
-Jak to nie macie? -Zapytali oburzeni.
-A gdzie są?
-Zostawiliśmy w domu.
-Jak to? Nie wiecie, że trzeba nosić paszporty przy sobie? Dlaczego ich nie macie?- Pytali jeden przez drugą.
-Boimy się, że je zgubimy, więc nie wozimy ich ze sobą.
-A macie w ogóle 29 euro?- Zapytał Wąsacz, a ja po polsku zapytałem Jarka:
-Jarek, jak myślisz mamy 29 euro?
-Gdzie tam. Jak 15 będzie to dobrze.
-Ja mam może 7, czyli nie mamy.-Zaś bastardom oznajmiłem po angielsku:
-Mamy ponad 20.-A ci jakby tylko na to czekali.
-W takim razie ja aresztuje Ciebie.-Powiedział Wąsacz do Jarka, po czym wyciągnęli kajdanki, by nas w je zakuć.
-Są niepotrzebne, -nie jesteśmy przestępcami, przecież wam nie uciekniemy. - Próbowałem tłumaczyć, na co usłyszałem tylko:
-Dawaj ręce! Nie gadaj! - Małpa wzięła ode mnie gitarę i kazała mi zapiąć Paprykę na smycz, czego z tego wszystkiego zapomnieliśmy o tym i jeszcze nie zdążyliśmy tego zrobić.
PROJEKCJA NA FABRYCE
Siedzieliśmy w parterowcu i wraz z Pietią i Stolarzem opowiadaliśmy sobie, co tam nowego wydarzyło się w naszym życiu, jakie nastąpiły zmiany, a co rusz wspomnieliśmy też i stare czasy.
Nagle wpada Kocek i mówi do Stolarza, nie do mnie:
-Ty, Stolarz? Może puścilibyśmy ten film u nas w barze, na tym większym telewizorze i więcej osób przyjdzie. Co ty na to??
-Jak uważasz
-To zróbmy to u nas.-Stwierdził, a my z Janką staliśmy i patrzyliśmy na to w szoku. Gdy tylko zdążył wyjść nie wytrzymaliśmy i…
Parsknęliśmy nie powstrzymywanym śmiechem.
-No właśnie. A co ja mam do tego? Griks, przecież ty, to robisz.-Skomentował Stolarz.
-Lepiej już by zrobił, jakby poprosił kogoś by ze mną pogadał. Ha ha!
Zaraz potem wróciliśmy z powrotem do naszych rozmów. Gadaliśmy tak na różne tematy, aż do około do 18.00. Wtedy to poszliśmy, już niosąc wideo do biurowca, robić projekcje. Specjalnie chciałem się spóźnić te 2 minutki, by nie być tam pierwszym. Norbi, który szedł z nami, otworzył nam drzwi, co Janka widząc to pierwszy raz skomentowała:
-O zamek wstawiliście.
-Jak się wprowadziłem, to już był.
Gdy weszliśmy do baru okazało się jednak, że jesteśmy tam pierwsi. Nie czekał telewizor, nie było posprzątane, było ciemno i nie było nikogo.
-To może ja ich zawołam.-Zaproponował Norbi.
-No, i powiedz, żeby ktoś przyniósł telewizor.
-Dobra.-Rzekł i ruszył na górę.
Po krótkiej chwili z ciemności wyjawił się Kocek, który zaczął przestawiać beczki, a raczej rozrzucać je z hukiem. Zaraz za nim pojawił się Portas, który niósł telewizor. Nagle drzwi spadły z hałasem i tak już pozostały na podłodze, przez każdego deptane. Najważniejsze, że przestały w końcu torować drogę, a to, że deptane mogły się w końcu połamać nie było już dla nikogo istotne, może za wyjątkiem tego nieobecnego, do którego te drzwi należały. Nie minęła chwila, a telewizor zaczął już grać, wideo zresztą też. Wciąż jednak brakowało kabla, dzięki, któremu i to i to mogło ze sobą współpracować, uzupełniając się wzajemnie. Razem z Portasem próbowaliśmy w jakikolwiek sposób sobie poradzić za pomocą tego przewodu, który mieliśmy. Nie dało rady. Niestety. Koniec końców, to ja musiałem iść na parterowiec po drugi telewizor. Tym razem poszedł ze mną Portas. Nieco już wkurwiony, przyniosłem ten ciężar, a nikt nawet nie zrobił miejsca, by go móc postawić.
Gdy go podłączyliśmy ukazała nam się czerwień i biel. Przy najlepszym ustawieniu ledwo, co pokazywał, co było nagrane. Do tego -co jakiś czas obraz trzeba było poprawiać ciężkim do znalezienia w świetle telewizora przyciskiem. O tym jednak dowiedziałem się w trakcie. Na szczęście mimo wszystko ktoś z punkowej publiczności oznajmił:
-Dobrze jest! -Więc już starałem się już niczym nie przejmować i zacząłem opowiadać historie związane z obrazami przedstawianymi przez taśmę.
Zaczęło się od ewikcji, potem demonstracyjne skotłowanie wielkiej szkoły, a następnie bohaterska obrona na KALENDERPANDEN. Punki oglądały z zainteresowaniem, po holendersku leciał tekst, a ja po polsku trochę opowiadałem, co się dzieje na ekranie. Tłumaczyłem też dużo o ogólnej sytuacji skłoterskiej w Holandii. Z początku myślałem, że w pewnym momencie się zatnę i nie będę miał już, o czym opowiadać. Nawet wymyśliłem sobie wyjście z tej sytuacji:
„Może teraz Janka o tym opowie…”(Pewnie nie byłaby zadowolona z takiego wkopania).Na szczęście jednak kaseta -cały czas podsuwała mi pomysły i bez żadnej wcześniejszej próby udało mi się zainteresować do końca prawie wszystkich. Nawet przy pierwszej kasecie, która była ciekawsza, wszyscy bez szmeru wysłuchali mego opowiadania. Gadając jak katarynka udało mi się w końcu dotrzeć do końca nagrań i mych opowieści, które zakończyłem pytając:
-To może ktoś z Was chciałby mnie o coś zapytać?
-Czy długo trzeba czekać na obywatelstwo, jeśli się z kimś ochajtnie.-Zapytał Seweryn.
-Nie wiem, może z pół roku?
-No, co Ty. Przecież Marcin ile już czeka?
-Czy jest możliwość przegrania tej pierwszej kasety? –Zapytał Wesel
-Możliwość zawsze jest, jeśli macie do załatwienia drugie wideo.
-Nancy, Ty masz wideo?
-Nie, nie mam.
-No to nie ma możliwości.
-Możliwość zawsze jest. Jeśli dasz mi kasetę, to przegram Ci ją, ale dopiero w Amsterdamie. OK?
-Nie, tak to nie, ale ja mam jeszcze drugie pytanie: Czy znasz może Czarnego z Piły?
-Nie wiem, Stary, ja nie mam pamięci do imion i ksyw, a w Amsterdamie do tego żyje tyle Polaków.
-Tak? Naprawdę dużo?
-Polaków wszędzie dużo.
-To też prawda.
Podczas tej krótkiej rozmowy sala opustoszała i nikt, oprócz Norbiego nie zapytał:
-Pomóc Ci to zanieść z powrotem?
-No pewnie. Dzięki!
-To ja zaraz przyjdę, tylko pójdę się ubrać.
-Dobra.- I tak zostaliśmy sami.
-Niezły klimat. –stwierdziłem.
-Weź przestań. Szkoda gadać. -Potwierdziła Janka-nawet Ci nie podziękowali, choć Ty im dziękowałeś za uwagę.
-Takie życie, co poradzisz?- Zakończyłem chowając w reklamówkę wideo. Gdy już mieliśmy się zbierać przyszedł Norbi i jako jedyny nam pomógł. Nie wiem, może mi się wydaje, ale za każdym razem, kiedy odwiedzam Fabrykę, czuje nieuzasadnioną niechęć od ludzi, którzy nie zdążyli mnie jeszcze poznać. Plotki widocznie działają i to bardzo skutecznie. Nic dziwnego, skoro puszczane są z takiego źródła, które potrafiło skłócić nawet kochających się ludzi.
Zanieśliśmy powrotem telewizor i wideo. W parterowcu czekała na nas rodzinna atmosfera oraz dopiero, co zrobiona obiadokolacja. Kopytka zrobione przez Stolarza były wyśmienite.
Właśnie zacząłem się zastanawiać czy dobrze zrobiłem, przenosząc miejsce projekcji na biurowiec, do baru, jednak Karol rozwiał me wątpliwości pytając:
-Wiesz, czemu nie chcieliśmy żeby było u nas?
-No, czemu?
-Bo oni jak zwykle po sobie by nie posprzątali.-wyjaśnił Karol, a ja po raz kolejny zauważyłem podział, jaki istniał między biurowcem i parterowcem. Tak sobie trochę pogadaliśmy miło, Grajek pogrywał spokojnie na gitarze, a na koniec wraz z Pienią uraczyli mnie i innych skunem. Potem musieliśmy już wracać do Siedlec.
Mimo wszystko i projekcje i cały pobyt na Fabryce uważam za dobry i nie żałujemy, że tam pojechaliśmy. Nie wiem, po co napisałem ten rozdział. Może, dlatego, że koniecznie chciałem napisać coś o Fabryce, może by wpisać się jako obiektywny obserwator do wspaniałej kroniki Stolarza, może po to by opisać nowy rozdział w mym życiu –projekcje, a może, by po prostu przełamać mój zastój w pisaniu, tworząc coś na bieżąco. Nie wiem. W każdym razie jest wiele ciekawszych rzeczy do opisywania, nawet tych o Fabryce- Ciau!!!
PSY SKŁOTERSKIE NAJMĄDRZEJSZE
PSY SKLOTERSKIE NAJWIERNIEJSZE

Wracając z Warszawy postanowiłem odwiedzić Mrozy. Był 1XI święto zmarłych, więc wypadałobym udał się na cmentarz. Jednak głównym powodem było to, że długo nie będę widział rodziny i chciałem się ze wszystkimi pożegnać przed mym upragnionym wyjazdem do Amsterdamu. Z dworca poszedłem prosto do domu babci. Po drodze spotkałem Kowala- kumpla z młodości. Jak zwykle wyglądał jak żul, zarośnięty i zaniedbany. Na twarzy wyskoczyła mu chyba łuszczyca, lecz wątpię, aby się tym przejmował. Minął mnie i nawet nie poznał.
-Cześć Kowal- krzyknąłem za nim. Odwrócił się zdziwiony i bardziej się przyjrzawszy krzyknął:
-O! Griks. Nie poznałem Cię w tych okularach. Będziesz bogaty. Cześć.
-Cześć. Wiele osób mnie nie poznaje przez te okulary. Co u Ciebie słychać?
-Aaaa… Po staremu. A u Ciebie jak kapitał?
-Jaki kapitał?
-No kapitał. Jak stoisz?- Tłumaczył ręką wykonując gest oznaczający forsę.
-Cienko, jak wszyscy.
- Nie masz nawet zeta pożyczyć?
- Nie mam- skłamałem.
- Naprawdę? Weź zobacz w kieszeniach.
-Nie mam, naprawdę.
-A papierosy masz?
- Nie mam. Sam bym zapalił.
- Dobra ja muszę lecieć. Trzymaj się.
-Ty też odpowiedziałem i rozeszliśmy się w soją stronę. Zwykle mam zwyczaj nie dawać żulom pieniędzy, ale Kowalowi może bym dał, jednak, jeśli dawnego kumpla, po latach niewidzenia się interesują go tylko moje pieniądze, to jest to dla mnie bardzo przykre.

Idąc z dworca w Siedlcach, zobaczywszy budkę telefoniczną, ponownie spróbowałem zadzwonić na policję. Tym razem, po dłuższej chwili, jakiś zaspany, męski głos odebrał:
-Pogotowie policji. Słucham?
-Dobry wieczór. Ja dzwonię, bo zginął mi dzisiaj pies i chcę się dowiedzieć czy nie wiadomo u was coś o nim?
- Nie, nic nie wiadomo. A gdzie on zginął?- Pytał gliniarz niemiłym głosem.
-W Mrozach. Zostawiłem ją na podwórku zamkniętym furtką i poszedłem na cmentarz, a ona wyskoczyła przez siatkę i całkiem możliwe, że pojechała gdzieś pociągiem.
-A miała kaganiec?
-Nie przecież uciekła z podwórka.
-To jak nie miała kagańca, to jeszcze kolegium pan zapłaci.- Po tych słowach kurwica zaczęła mnie strzelać.
-Ale pies uciekł, to jak mu miałem założyć kaganiec?
-Nas to nie interesuje, to pan odpowiada za swojego psa, a pies nie powinien biegać bez kagańca.
-Dobrze. To ja zapłacę te kolegium jak będzie trzeba, ale ja zadzwoniłem po to, by się dowiedzieć, gdzie mam go szukać, gdzie mam zadzwonić, jeśli mój pies został przez kogoś złapany jako bezdomny.
-Ale my się tym nie zajmujemy.
-I nawet jak kogoś ugryzie, to nadal się tym nie zajmujecie?
-Jeśli kogoś ugryzie, to będzie trzeba psa uśpić albo zastrzelić.
-Ale ten pies jest szczepiony.
-To, co. Pies powinien być na smyczy, w kagańcu, a nie latać bezpańsko.
-To ja tu dzwonie z nadzieją, że policja jakoś mi pomoże, a wy zamiast pomóc jeszcze mi grozicie mi jakimiś kolegiami i zastrzeleniem psa.
-Było go pilnować.
-Czyli jest tak jak zawsze myślałem: Więcej szkodzicie niż pomagacie i jeśli ktokolwiek zrobi krzywdę memu psu, to ja go pomszczę. –Co powiedziawszy odłożyłem słuchawkę.- Co za kurwy?!!! –Skomentowałem całą rozmowę Jance.
-Co? Jeszcze Cię postraszyli kolegium?
-Nooo, to jakiś absurd, paradoks.
-No. Człowiek dzwoni z nadzieją, że mu pomogą, a oni go jeszcze straszą. O to polska policja.
-Tak jak myślałem. Więcej wyrządzają zła niż pomagają.
- Moim zdaniem, to chyba oni powinni mieć numery do jakichś schronisk, do Animalsu itp.
-A, co myślisz, że nie mają. Przecież w Warszawie jak na trzydziestce Motywa pies ugryzł gliniarza, to zaraz hycle przyjechali.
-Może skurwiel ma zły humor, bo nie dałeś mu spać zamiast Ci pomóc, to cię postraszył.- Skomentowała zachowanie bastardów Janka.
-Jakby mi zastrzelili Paprykę, to naprawdę bym im podpalił ich ten komisariat.- Stwierdziłem poważnie.
To zdarzenie utwierdziło nas w przekonaniu, że policja bardzo kiepsko spełnia swoją powinność w stosunku do zwykłych biednych ludzi. Co innego, gdybym przedstawił się jako dyrektor większej, znanej firmy. Tak to już jest, że cały ten system służy raczej tym bogatym, bardzo często tylko po to, by uchronić ich przed biednymi, by mogli dalej robić bezkarnie swe interesy, by w imieniu prawa, które stworzyli. Stworzyli sobie prawo, by w jego imieniu i za jego pomocą mogli nas skuteczniej wykorzystywać i okradać z tego, co nam jeszcze zostało. Niestety tak już oni poukładali ten świat i zrobili to dla siebie, nie dla nas.
Nie znalazłszy Papryki, smutni wróciliśmy do domu. Zmęczyło nas to całe szukanie oraz ta cała tragiczna sytuacja. Mimo to, od razu się wziąłem za robienie plakatu. Zacząłem od przeszukiwania zdjęć, by wybrać te, które najbardziej odpowiadałyby do zrobienia plakatu. Janka w tym czasie pościeliła łóżko. Gdy to zrobiła przytuliła mnie i powiedziała:
-Griksiu, jesteś już zmęczony. Zrobisz ten plakat jutro, gdy będziesz wypoczęty. Na pewno wtedy wyjdzie Ci lepiej. Po drugie i tak xero nie jest czynne od samego ranka i tak będziesz musiał czekać.
-Mam nadzieję, że Mama mi trochę odbije. Masz rację. Będzie lepiej jak zrobię to jutro. Jak dobrze mieć tą ukochaną, kochającą osobę, która, gdy trzeba mnie podnieść na duchu, z którą dzieli się smutki i żale, z którą razem idzie się przez życie. Samemu byłoby o wiele trudniej. Całkiem możliwe, że gdyby Janki nie było przy mnie o wiele gorzej bym to wszystko znosił, a być może całkiem bym się załamał.
Długo nie mogłem zasnąć. Myśli o całej tej sytuacji, o tym, co się dzieje z Papryką nie dawały mi spokoju. Wymyśliłem kilka chwytających za serce tekstów, które nadałyby się na plakat. Jak to zwykle z takimi „złotymi myślami z łóżka” robię, od razu je zapisałem, bo pewnie jutro bym już o nich nie pamiętał. Nea obudziła nas około dziewiątej. Od razu, bez śniadania, wziąłem się za robienie plakatu. Wybrałem kilka zdjęć, które potem musiałem zniszczyć, by wyciąć z nich Paprykę. Obok fotek wstawiłem teksty, które wczoraj wymyśliłem, pod spodem napisałem telefon cioci Marylki i mojej mamy i plakat był gotowy. A o to jego efekt:
Gdy tylko skończyłem, zadzwoniłem do Mamy i poprosiłem:
-Mamo, to, co poodbijasz mi te plakaty?
-No, poodbijam, a ile byś ich chciał?
-Jak najwięcej?
-A ile?
-Jak najwięcej.
-To znaczy ile? Dwadzieścia wystarczy?
-Co?! Mamo, na dwadzieścia plakatów to nas jeszcze stać i możemy sobie sami je poodbijać.
- To ile ty chcesz ich rozklejać.
-Dzisiaj, co najmniej 50, a to nie pomoże, to każdego następnego dnia następne 50.
-Gdzie ty je będziesz rozklejał?
-Na początku w Siedlcach i Mrozach, a potem w każdej wiosce na tej trasie
-No dobra postaram się odbić jak najwięcej, jeśli dyrektor mnie nie pogoni.
-Dzięki. To przyniosę oryginał.
-Nie. Nic mi nie przynoś. Zaraz sama po niego przyjdę.
-Dobra, to na razie.
-No cześć.-skończyliśmy rozmowę, a mama za 5 minut odebrała oryginał. Zjadłem podgrzane przez Jancie śniadanie i gdzieś tam w starej gazecie wyszukałem numer, pod, którym można było zostawić treść ogłoszenia o zaginięciu psa, a oni wydrukują to za darmo. Ogłoszenia te przyjmowali od 11.00, Więc liczyłem czas, jaki mi pozostał. Miałem zamiar zapytać się też tam o numery schronisk, pogotowia zwierzęcego i wszystkich innych organizacji, które mogły mi pomóc odnaleźć Paprykę. Zostało mi około 10 minut, gdy zadzwonił telefon.
-Griks? -Usłyszałem głos Hogaty.
-Tak, to ja.
-Ej, gdzie ty jesteś?
-Jak to, gdzie? W domu przecież.
-A, dlaczego Papryka jest u nas?- Jej ton brzmiał, opierdalająco, lecz nie przejąłem się tym wcale, ponieważ ma radość wówczas nie miała granic.
-Tak?! Naprawdę jest u Was. To niemożliwe.-Nie wierzyłem własnym uszom. Wcześniej rozpatrywałem możliwość, że pojedzie do Warszawy, lecz szanse, że trafi z powrotem na skłot, lub, iż znajdę ją w tym wielkim mieście uważałem za żadne. Hogata jednak potwierdziła.
-Tak, jest tutaj. Tylko nie mogę tego zrozumieć, dlaczego ona jest tutaj, a ty jesteś w Siedlcach?- na co opisałem jej w kilku zdaniach, co się stało.
-Tak? Pierdolisz. Przebyła całą drogę, aż 80 kilometrów? Ale mądra psina.
-No. Teraz to zacznę wierzyć w książkę „ O psie, który jeździł koleją”. Nic jej nie jest. Kiedy do was dotarła?
- Ma trochę rozwaloną łapę. Już jej przemywaliśmy. Nic poważnego. Wiesz, my nie wiemy, kiedy ona przyszła, bo wszyscyśmy spali. Stolarz rano, z godzinę temu wracał z skądś tam i Paprykę wystraszoną zobaczył pod skłonem. Była tak zestresowana, że nie poznała Stolarza i zaczęła na niego szczekać. Jak ją wpuścił, to cała drżała. W ogóle przez tą ranę cała była zakrwawiona i żeśmy myśleli, że jakieś zło was spotkało. Od razu, gdy skołowaliśmy kartę, zadzwoniliśmy do ciebie. Wiesz jak wszyscy żeśmy martwili się o ciebie?
-Dobra to ja pierwszym pociągiem przyjadę do was. Weź Hogata jakąś puszkę jej kup. Ja ci później pieniądze oddam.
-No, ja już jej dałam trochę. W ogóle, to jest już z nią dużo lepiej. Nie denerwuj się tak bardzo.
-Dobra. To do zobaczenia za parę godzin. Będę jak najszybciej.
-Jak nie będzie nas na skłocie to jesteśmy na myjce.
-OK. Cześć.
- Cześć. -i zakończyliśmy rozmowę, po czy zacząłem skakać i śpiewać z radości. Janka, która przysłuchiwała się całej rozmowie też się cieszyła i nie mogła w to uwierzyć. Zamiast do gazety, zadzwoniłem do mamy, by nie odbijała już więcej plakatów, oraz do cioci Maryli w Mrozach, by zakończyli poszukiwania. Każdy był w szoku jak opowiadałem, w jaki sposób się znalazła i wcale się im nie dziwię, bo sam też włożyłbym tą historię pomiędzy „niewiarygodnie zmyślone” gdyby nie wydarzyła się naprawdę. Dziękowałem Bogu, że mam tak mądrego psa.
Na skłocie już ich nie było, więc zajechałem na myjkę. Papryka, gdy tylko mnie zobaczyła, rzuciła się tak na mnie z radości, że nie miała szans mnie nie wywrócić. Skakała po mnie i lizała mnie po twarzy nie dając mi wstać, a jej ogon tak mocno machał, iż jeszcze trochę, to by pofrunęła dzięki niemu, Ja zaś nie zważałem, że całego mnie pobrudzi. Cieszyłem się z nią i próbowałem przytulić, mówiąc do niej. Jaka Ty mądra jesteś Papryka? Gdzie ty byłaś?? Poszłaś mnie szukać? Już nigdy cię nie zostawię!!” Z boku słyszałem głosy podziwu wśród myjkarzy:
-Ale radość
-, Ale się cieszą.
-Jeszcze nie widziałem by pies się tak cieszył.
Gdy po dłuższym czasie pierwsza radość minęła, Papryka dała mi wstać. Cały byłem brudny, lecz kto by tam myślał teraz o tym. Podszedł do nas Radzio i powiedział:
-Gratuluje Ci psa Griks. Myślałem, że Rudi zrobił wyczyn, ale Papryka pobiła go o głowę.
-Rudi też zrobił wyczyn. Po prostu: „Psy skłoterskie najmądrzejsze. Psy skłoterskie najwierniejsze.”
-Święta prawda. –Potwierdziła Hogata.
Na całe szczęście przygoda zakończyła się dobrze. Papryka miała tylko lekko ranioną stopę i zgubioną kolczatkę. Co się z nią działo, w jaki sposób dotarła na Fabrykę, dlaczego straciła kolczatkę, jak się zraniła. Tego wszystkiego możemy się domyślać. Ja myślę, że ranę na stopie mogła sobie zrobić przeskakując przez siatkę. Do Warszawy dotarła pociągiem, bo nie wiem, czy tak szybko przebiegłaby 70 kilometrów nieznaną drogą. W Warszawie myślę, że poruszała się na piechotę albo tramwajem. Spacerkiem szedłem tą trasą może z raz w życiu, może dwa. Tramwajami to nie wiem, czy by się połapała z numerami i przesiadkami. Rudi się kiedyś połapał, więc ona może też. Ktoś pewnie złapał już ją na smycz lub na łańcuch, bo wolała zostawić kolczatkę niż być na uwięzi. Są to jednak wszystko niepewne domysły i prawdę zna tylko Papryka( chyba, że opowiedziała już ją innym czworonogom.) My niestety bardzo słabo znamy psi język i być może ich to trochę wkurza, że jesteśmy tacy tępi.
Ta historia i historia Rudiego potwierdza fakt, że zwierzęta są bardzo często mądrzejsze niż myślimy, a z ich wierności i miłości, często my ludzie moglibyśmy się wiele nauczyć

Nadziei na znalezienie Papryki dodawał mi skrawek papieru doczepiony do jej obroży. Był na nim napisany jej adres, telefon, imię oraz kilka słów trafiających do serc. Gdy Papryka się gubiła zawsze mogłem mieć nadzieję, że trafi na uczciwego znalazcę, mającego serce. Jeśli trafiłaby do schroniska, oni od razu by się ze mną skontaktowali. Nie musiałaby się wtedy tam męczyć do tego czasu aż sam się dowiem gdzie ona jest Wy wszyscy, którzy macie psy, jeśli naprawdę je kochacie, napiszcie dane psa na kartce, Jeśli Was stać na nagrodę to napiszcie też obietnice o niej. Napiszcie też krótko uczucie i przywiązanie, które Was łączy. I proszę nie zwlekajcie z tym, bo tak naprawdę nie znacie dnia i godziny, ani nawet sytuacji, w jakiej Wasz pies może się zgubić. Nawet bardzo mądry pies, który nigdy nie zginął, nawet w najmniej spodziewanej sytuacji może się zgubić. Po prostu nieszczęścia chodzą po wszystkich i każdemu mogą się przydarzyć. Dlatego lepiej dmuchać na gorące
MIŁOŚĆ
...Ja wiem, że ideałów nie ma i że w pierwszej fazie miłości nie widzi się wad partnera. Słowa te piszę, gdy jestem z Rabia już ponad pól roku spędzając razem większą cześć dnia. To że nie jesteśmy sobą znudzeni, a nasza miłość jest wciąż pełna pasji świadczy o pełni uczucia, jakimi siebie nawzajem darzymy. Jeśli by tu mówić o ideałach to Rabia jest bardzo blisko. Pasujemy do siebie chyba pod każdym względem. Czasem mówimy sobie, że to Bóg nam siebie dał, by przez nasza miłość uczynić nas jeszcze mocniejszymi w naszej walce ze złem, jeszcze bardziej aktywnymi w szerzeniu Dobra.
Oboje przeszliśmy dużo złego w życiu, oboje wynieśliśmy z tego wszystkiego życiową lekcje, w obojgu z nas dokonała się ogromna przemiana na lepsze, oboje w głębi serca pragnęliśmy kogoś, blisko, kto tak jak my za cel swego życia miałby zmienianie świata na lepsze. Jak to Rabia mówi, jesteśmy na tej ziemi nie tylko po to, by jeść, spać i konsumować, Bóg wybrał nas po coś więcej niż te przyziemne życie. Całe nasze życie nie dzieje się bez przyczyny, wszystko ma swój wyznaczony cel. Oboje uważamy, że Bóg uczynił nam wspaniały prezent dając nam siebie nawzajem. „Darem od Boga” -tak siebie nawzajem nazywamy w chwilach uniesienia. Mamy też świadomość by nie zmarnować tego daru musimy pozostać dobrzy i aktywni, musimy pielęgnować zawsze nasza miłość do siebie, do Boga, do ludzi. Bo miłość to moc przeogromna, bardzo potrzebna w dzisiejszych czasach pieniądza i nienawiści. Dlatego jest bardzo ważne, by utrzymywać ją w nieskazitelnej czystości, nie dać jej skażać przez złe czyny nie potrzebne kłótnie, zazdrość, chciwość i inne grzechy. Tak wiele ludzi wypowiada słowo kocham nie mając świadomości jak wiele to oznacza. Nie zapominajmy, że miłość to dawanie drugiej osobie szczęścia, to kochanie jej bardziej niż siebie samego, to zapomnienie o swoim ego to oddanie swego życia ukochanej osobie. To właśnie przez Miłość możemy budować niebo w tym nowoczesnym piekle. Taka jest chyba nasza misja życiową moja i Rabii, by poprzez piękny przykład jak Miłość powinna wyglądać, jak kwitnąć, jak emanować możemy uczyć innych tego pięknego uczucia. Właśnie poprzez nasze życie możemy uczyć innych Miłości. Właśnie poprzez nasze życie możemy pokazywać, że tylko przez staranie się być dobrym możemy osiągnąć prawdziwe szczęście i prawdziwa radość życia, której nie zastąpi nam żadna heroina, telewizor, crack, samochód, alkohol, władza czy inne śmiecie, którymi ludzie zwykli się faszerować by wypełnić tą pustkę w sobie po braku Miłości.
Po tym wszystkim, co przeszedłem w życiu, co się wycierpiałem, czego życie mnie nauczyło, Bóg nie mógł mi dać lepszego prezentu niż Rabię - moją ukochaną Health (=zdrowie) aktywistkę. Dar od Boga, Moje Szczęście, bogini Miłości, Wspaniała Ukochana, Miłość mego życia, Me niebo, najpiękniejsza, Mój cud to jedne z wielu pięknych przydomków, jakimi darze ją niemal każdego dnia. Nawet te słowa nie wyrażają ani jednej setnej tego, co do niej czuje. To wspaniale jest mieć u boku kogoś, kto tak jak Ty uważa, że trzeba uczynić tak wiele jak tylko możemy, By uczynić ten świat, choć odrobinę lepszym. Przez to nasze wspaniale połączenie, nasza moc i siła jest dużo większą. Razem możemy dużo więcej. Poprzez tak wielka moc, jaka jest Miłość, nasze wartości nie tylko się dodają do siebie. Nawet mnożą jest za mało powiedziane. One się aż potęgują i tylko patrzeć jak będziemy przenosić góry. Zmieniać świat na lepsze, to jest właśnie, to, o czym oboje marzymy i w czym się wspieramy.
Rabia jest także wspaniałym aniołem, jeśli chodzi o mą rodzinę i dom. To wspaniale, że ukochała Neę jak własną córkę i troszczy się o nasze zdrowie i dobro jak o swoje. To bardzo ważne dla mnie samotnego do niedawna ojca zapewnić córce najlepsze warunki, jakie tylko mogę. Nea jest częścią mnie, moją rodzicielską miłością i to ja w połowie z jej mamą Janką jestem odpowiedzialny za jej życie. Nie ma nic ważniejszego w wychowaniu dziecka niż atmosfera Miłości, która oboje z Rabia (dzięki Bogu i jej) staramy się dać Nei. Bardzo się cieszę też że Nea zaakceptowała swą drugą „ przyrodnią mamę” i mam nadzieje że kocha ją z równa wzajemnością. To bardzo ważne w życiu dziecka by dać mu to, co najlepsze. To nie jej wina przecież, że jej rodzice się rozeszli. Myślę, że Nea jest dużo bardziej szczęśliwa, gdy jej tato pogrążony jest w szczęściu, a nie w nieskończonym żalu. Dla dobra dziecka jest ważne wychowywać go w duchu Miłości, dać mu przykład kochającej rodziny by kiedyś, w przyszłości umiało założyć swoją i jeśli coś nie jest idealne jest ważne by robić wszystko by uczynić to jak najbliższe ideału. ( Niczym anarchiści walczący krok po kroku o raj na ziemi)
To wspaniałe też, że strony Rabii, że odświeżyła powiedzenie mojego Taty: „Na jedzeniu i zdrowiu nie powinniśmy oszczędzać”. To ona uświadomiła mnie, że kupowanie tylko niektórych biologicznych produktów dla Ney nie wystarczy, że, jeśli naprawdę ją kocham nie mogę więcej jej faszerować tą tanią chemią serwowaną w supermarketach. Uświadomiła mnie, że powolne zatruwanie ludzi niezdrową żywnością jest kolejnym ze sposobów, w jaki system próbuje uniezależnić, w jaki próbuję osłabić nasze ciała i zatruć nasze umysły byśmy grzecznie pozostali w swych domach, posłusznie wykonywali pracę i nie walczyli o lepszy świat, o Dobro dla wszystkich.
Komu może zależeć by wybielać cukier, ładować w to energię fabryk po to tylko, by uczynić go białym, czystym i niezdrowym. Dlaczego mimo tego, że włożono w niego o tyle więcej pracy by go wybielić, to nadal jest wiele tańszy niż ten nie oczyszczony, lecz zdrowszy. Komu zależy by ludzie biedniejsi się truli? Dlaczego rządy dotują tak bardzo przemysł mięsny mimo, że ani ze zdrowego, ani ekologicznego ani „też ekonomicznego punktu widzenia się to nie opłaca? (O moralnym, etycznym, względzie by uratować głodujących ludzi od śmierci i niewinne zwierzęta od rzeźni wspominam w Makulatureczce nr10.)
W zdrowym ciele zdrowy duch – to właśnie, czego boją się i czego starają się uniknąć nowoczesne rządy.
Dlatego, by uczynić nasz bunt jeszcze bardziej mocnym i świadomym zdecydowaliśmy się odciąć od tych wszystkich „E- numerów” na jedzeniu, od tej chemii i wszystkiego, co nas zatruwa.
Kochana Rabia uświadomiła mnie też, by być dobrym uzdrowicielem trzeba przede wszystkim samemu być zdrowym. Tylko wtedy, nie będąc hipokrytą, możemy przekazywać tą zdrową czystą energię, za którą stoi leczenie. Chodzi też o to, by wszystko, co się robi, starać się robić jak najlepiej. Jeśli chcemy jak najlepiej żyć, należy się wyzbyć wszystkiego, co nas zatruwa: chemicznego jedzenia, mięsa, alkoholu, używek, narkotyków i wszystkiego, co złe. Nie potrzebujemy wrzucać w siebie całego zła, które za tym stoi. MY WALCZYMY O DOBRO.
Dlatego też jako równie ważny krok do osiągnięcia szczęścia uważamy wyzbycie się w jak największym stopniu również wszystkich złych emocji. Gdy się złościmy na kogoś, ten gniew, to zło zawsze do nas wraca i powoli zjada nas od środka, uzależnia nas od siebie, buduje w nas frustracje, która narasta, nie daje nam spać aż w końcu rządzi naszym życiem. Gdy jesteśmy źli na kogoś nie nauczymy go w ten sposób niczego dobrego. Wszystko do nas wraca. Dajemy, co otrzymujemy. Dostajemy, co daliśmy – odwieczne prawa kosmosu. Dlatego Jezus tak bardzo chciał nauczyć nas miłości, sztuki wybaczania. Nawet, gdy się buntujemy, gdy walczymy o nasze prawa miłujmy naszych wrogów, bo jeśli będziemy ich nienawidzić to, czego maja się od nas nauczyć – nienawiści? Tym, co źle czynią należy jedynie współczuć, że nie mają w sobie tej miłości, tego Dobra, że to przez ta pustkę, przez ten brak miłości starają się jakoś tę lukę wypełnić. To, dlatego tak często pija, ćpają, gromadzą pieniądze i dobra materialne, bo wydaje im się, że tym kupią szczęście. Niestety złudni są to bożkowie, bo nic za nimi nie stoi, a tylko zło, frustracja, cierpienie, łzy, obojętność na głód w trzecim świecie, śmierć zwierząt, deportacje i cala wieża Babilonu. Czy o to w życiu chodzi by hołdować kultowi gromadzenia pieniądza? My już wiemy, że te rzeczy dadzą nam tylko frustrację.
Prawdziwe szczęście tkwi w Miłości i czynieniu Dobra. Współczucie dla tych, co tego nie rozumieją, bo każdy z nich ma sumienie, które mogą oszukiwać, lecz wierzcie mi przyjdzie chwila, gdy spojrzą na swoje życie i wówczas zapłaczą i gorzko pożałują swej chciwości, obojętności i zła, jakie wyrządzili.
To miłość, do Rabii i jej do mnie pozwala nam osiągnąć tą świadomość, przelewać ją na papier, mieć energie na czynienie Dobra i osiągnąć prawdziwe szczęście.
Bo to szczęście zamiast do pracy, jechać razem na akcje w obronie lasów, dobra dzieci, ludzi, w proteście przeciwko armiom tego świata. To szczęście nic sobie nie robić z tego, że nas zaaresztują, bo i tak mamy coś, co oni nie maja. MAMY MILOSC, KTORA PRZEZWYCIEZY WSZYSTKO, NIENAWISC JEST OSTATECZNYM UPADKIEM ( jeszcze raz, WLOCHATY).
A gdy nas zamkniecie, nie będziemy słabi, nie będziemy płakać ani się złościć. Areszt to wspaniały czas na medytację, na modlitwę nawet o wybaczenie dla naszych oprawców, bo nie wiedzą, co czynią. Największe zło, jakie wyrządzają czynią sobie samym.
Mogą zamknąć nasze ciała, ale nie zamkną naszego ducha, naszej Miłości, gdy jesteśmy prawdziwie wyzwoleni.
(2006)

Ciąg dalszy nastąpi…