STRASZNA PODRÓŻ
...Poszedłem, więc tak jak wytłumaczył mi „dziadek”. Mimo, że objaśniał mi drogę dwa razy to cały czas obawiałem się, iż mogłem ją pomylić. Tym bardziej, Że była ona skomplikowana, a i opis nie był najdokładniejszy. Przechodząc przez wieś liczącą kilka domów i dwie piaszczyste drogi minąłem kobietę z niemowlęciem w wózku. Jak to zazwyczaj bywa w tak małych miejscowościach, zmierzyła mnie spojrzeniem mogącym wyrażać tylko jedno:, „Po co tu przyszedłeś? -Nie jesteś tu potrzebny. ” Na me uprzejme „dzień dobry” odpowiedziała chyba jedynie z poczucia dobrze wychowanej kultury. Od razu potem sobie pomyślałem: „Przecież to całkiem prawdopodobne, że pierwsze, co zaraz zrobi, to zadzwoni na straż graniczną, by powiadomić, że mnie widziała. Przecież jak mieszkają tak blisko, to na pewno mają jakieś układy z tymi skurwielami. Wcale bym się nie zdziwił gdyby okazało się, że to żona któregoś z nich. Niemalże czułem na plecach wzrok z tych na pozór cichych, niemalże pustych domów. Szedłem prawie, że na otwartym terenie. Przez lornetkę można by mnie zobaczyć pewnie z kilku kilometrów. Gdy tylko dyszlem z wioski minął mnie maluch z dwoma gośćmi. „To na pewno ci, którzy wracają ze zmiany. Na pewno mnie zatrzymają.” -Przemknęło mi przez głowę. Pomimo całego strachu, jaki mnie ogarnął z całych sił starałem się wyglądać naturalnie, jak beztroski turysta, który zgubił drogę. Jakbym tylko mógł już dawno bym się wycofał z tej niebezpiecznej podróży, jednak mimo wszystko musiałem iść naprzód. Gdy tylko mnie minęli odetchnąłem z ulgą. Doszedłem do końca drogi, a tu do kurwy nie ma żadnej rzeki. „Coś się pokićkało staremu dziadowi.” -Myślę w panice. Idę jednak dalej wzdłuż krzaków by nie wzbudzać podejrzeń. „Jakich i czyich?” -Zapytacie. Byłem jak zwierzyna łowna, która wszędzie czuje zagrożenie, która na plecach czuje śledzący wzrok, która z przerażeniem wysłuchuje strzału, którego obawia się w każdej chwili.
„Zaraz, zaraz”- spostrzegam, że krzaki ciągną się wzdłuż jednej linii. „To musi być rzeka” –Myślę z nadzieją delikatnie przedzierając się przez zarośla. Brzeg był tak urwisty i zarośnięty, że mało, co nie wpadłem do wody. „Oj, oj, tędy nie zejdę. Narobiłbym takiego plusku, że zestrzeliliby mnie jak kaczkę… no, może tylko złapali.”
Szybko jak tylko mogłem przebrnąłem przez nie więcej niż na 10 metrów szeroką Nysę Łużycką. Brzeg po drugiej stronie był także urwisty. Użyłem wszystkich sił, by na niego wskoczyć, bo w takich chwilach nie ma czasu na powtarzanie. Wszystko starałem się robić na 100% albo nawet więcej. Myśli o zmęczeniu wtedy się już nie liczyły. „No to już jestem w Niemczech” pomyślałem będąc na drugim brzegu. Przed oczami ukazało mi się pole ziemniaków, a za nim las. Pomknąłem przez nie jak najszybciej tylko mogłem. „Kur..., jeśli dziadek kitował zestrzelą mnie jak kaczkę” myślałem biegnąc. Niemalże czułem na sobie wzrok snajpera, który we mnie mierzy. Niemalże już słyszałem jak krzyczy:
-Stój, bo strzelam!!!
Co wtedy bym zrobił??? Ani wówczas ani teraz nie potrafię sobie odpowiedzieć na to pytanie. Tyle się znamy ile przeżyliśmy. Udało mi się wbiec do lasu. Przebiegłem kawałek niczym Indianin schylony i uważający na patyki, by ich trzask nie zwrócił niczyjej uwagi. Jednocześnie poruszałem się szybki jak strzała. Gdy przebiegłem tyle by, choć trochę być pewny, że nikt mnie nie goni, schowałem się w krzakach i szybko ubrałem się, by mniej rzucać się w oczy. Biegnąc i tak zwracałem na siebie zbyt dużo uwagi. Jednak im szybciej i dalej oddaliłem się od granicy, tym bezpieczniej się czułem. Wraz z Polską oddalałem od siebie podejrzenia o „przestępstwo”, które popełniłem. Przebiegłem przez las i mym oczom ukazała się autostrada ogrodzona metalową siatką. Nigdzie nie widziałem żadnego przejścia. „Kur...! Dziadek nic mi o tym nie mówił. A jeśli ta siatka to granica i tak naprawdę jestem jeszcze w Polsce??”- Pomyślałem panicznie, nie widząc nigdzie przejścia. „Może będzie gdzieś pod tym wiaduktem” pomyślałem z nadzieją i udałem się tam już nie biegiem, lecz spokojnym nie za szybkim krokiem. Byłem już tak daleko od rzeki, że tym bardziej, jeśli nie miała się okazać granicą, że mogłem już uchodzić za spacerowicza. Jeśli jednak o zgrozo ta siatka okazała się granicą…
…wolałem nawet o tym nie myśleć. Podchodzę z nadzieją do pierwszej furtki, z obawą, że mnie prąd pokopie albo włączy się jakiś alarm łapie za klamkę i…
„Kur...! Zamknięte, ale… Zaraz, zaraz ta siatka wcale mi nie wygląda na graniczną” –dostrzegłem po raz kolejny światełko w tunelu. Żadnych oznaczeń, nie pod prądem, bez drutu kolczastego, a do tego jakaś cienka. Podszedłem do drugiego przejścia…
… Kamień mi spadł z serca otwierając furtkę. Weszłam po schodkach na autostradę. Z jednej strony zobaczyłem sznur samochodów czekających na odprawę graniczną do Polski, zaś z drugiej strony nie zobaczyłem żadnego miasta Frost, o którym mówił dziadek. Jedynie parę domków gdzieś tam za autostradą. Zszedłem z wiaduktu i udałem się w ich kierunku. Łapanie stopa w tym miejscu byłoby zbyt ryzykowne. Tak, więc szedłem po czyichś nie ogrodzonych sadach, nieopodal domostw. Pod jedną gruszą znalazłem parę owoców, które mimo cierpkości, choć trochę napełniły mój żołądek. Wątpię czy ktokolwiek chciałby ich użyć chociażby do kompotu. Jednak dla mnie były wówczas miłym znaleziskiem. Po jakiś dziesięciu minutach spaceru, pojedyncze domy zaczęły się zagęszczać i pojawiła się szosa. Znaczy się dotarłem do wioski. Nie czułem się tu pewnie. Gdy zobaczyłem pierwszego człowieka, w pierwszej chwili pomyślałem by się ukryć, uciekać gdzieś, nie dać się zobaczyć. Opanowałem się jednak i z największym spokojem i luzactwem, na jaki było mnie stać minąłem go w odległości dziesięciu metrów. Modliłem się w duchu, by się przypadkiem nie odezwał jak to ludzie na wsiach mają w zwyczaju. Mój akcent pewnie mógł zdradzić skąd pochodzę nawet przy zwykłym „Guten Tag”. Na szczęście był tak zajęty swoim samochodem, że nawet może mnie nie zauważył. Gdy tylko zobaczyłem drogę do lasu skręciłem w nią. Drzewa w lesie były jakby sadzone od linijki. Wszystkie w takiej samej odległości od siebie. Niemiecka dokładność dała o sobie znać.
Miałem nadzieję, że ma orientacja mnie nie zawiedzie. Udałem się w kierunku przeciwnym niż granica i też by zbliżyć się do autostrady. Tak przynajmniej mi się wydawało. Na początku unikałem dróg, a nawet ścieżek, lecz gdy zorientowałem się, iż w lesie nie widać ani żywej duszy, zacząłem iść leśnymi drogami, co było ulgą dla mich zbolałych nóg. Co prawda gdzieniegdzie były zbyt piaszczyste i ciężkie do przebycia, ale musiałem iść naprzód. W pewnym momencie usłyszałem z dala szum, który mógł pochodzić tylko od samochodów na autostradzie. Zacząłem podążać za tym głosem i wkrótce szum prze3rodził się w hałas pojedynczych aut, a moje domysły zamieniły się w rzeczywistą autostradę przed moimi oczyma. Nadal dzieliła mnie od niej siatka, lecz już wiedziałem, że nie ma nic wspólnego z granicą i jak będę musiał to ją też pokonam. Okazało się jednak, że co jakąś odległość jest w niej furtka, która spełnia rolę wyjścia ewakuacyjnego. Gdy końcu dotarłem na autostradę, od razu zacząłem zatrzymywać samochody. Autostrada od horyzontu do horyzontu była prosta jak od linijki. Żadnego, nawet najmniejszego zakrętu. Szedłem na poboczu i machałem do przejeżdżających z zawrotną prędkością samochodów. Mijały mnie, co chwila, lecz żaden z kierowców nawet nie zwolnił na mój widok. Może ich najnowsze samochody były zbyt szybkie, by zauważać z nich ludzi. „Skurczysyny” – myślałem. Wkurzenie moje jeszcze zwiększał fakt, że nie czułem się tu bezpiecznie. Z daleka obserwowałem każde auto z obawą, że będzie z policji granicznej. Prawdopodobieństwo, że w którymś samochodzie może siedzieć jakiś faszystowski kapuś wcale nie dodawało mi odwagi. Ten stres i bezskuteczność mego łapania złożyły się na to, iż zszedłem z autostrady z postanowieniem, że dojdę może, chociaż do pierwszego zakrętu(może gdzieś tam za horyzontem)lub to tego miasta Frost, które miało być tak blisko, a nie mogłem tam trafić. Wyczerpany z sił szedłem przez las rozmyślając: „Nie spałem już prawie dwie doby, jestem głodny, zmęczony. Jeśli po takim wysiłku by mnie złapali, Chybaby mnie rozwalili psychicznie. Boże. Proszę nie dopuść do tego, bo wycierpieliśmy się już tak bardzo.” -Modliłem się w duchu. Zaczęło się już nieźle ściemniać, a zakrętu nie było nawet widać. „Przeszedłem już wystarczająco daleko.”- Pomyślałem-„Muszę zaryzykować, bo nie wiadomo ile jeszcze mogę tak iść.”- Postanowiłem wchodząc z powrotem na asfalt. Znowu machałem bez żadnego skutku. Czasami robiłem to ze łzami w oczach, bo wyczerpanie psychiczne i fizyczne powoli zaczęło mnie przerastać. Najchętniej położyłbym się spać gdzieś w lesie, lecz wiedziałem, że nie mogę. Moje dziecko było w obcym kraju, bez rodziców i bez domu. Jak najszybciej musiałem do niego dotrzeć, by mu pomóc. Na upragniony odpoczynek nie mogłem sobie jeszcze pozwolić.
Doznając obojętności tych wszystkich kierowców, którzy mnie mijali, zacząłem ich prawie nienawidzić. „Co za egoistyczni skurwiele. Założę się, że gdybym pokazywał im „fuck you”, to szybciej by się zatrzymali. W dzisiejszych czasach ludzie może bardziej wolą komuś wpieprzyć niż zrobić komuś przysługę taką jak podwiezienie.
Po paru godzinach cieszył mnie jedynie fakt, że nie zatrzymała mnie policja. W końcu, z pośród niezliczonej liczby aut, które bezdusznie mnie minęły, trafił się ten wybawiciel, który pierwszy się zatrzymał. Pobiegłem do niego najszybciej jak tylko mogłem z obawą, by się nie zdążył rozmyślić. Otwarłem drzwi i zapytałem po niemiecku:
-Dzień dobry. Czy jedzie pan może w kierunku Berlina?
-Nie, ale jadę do Cottbus?
-Ale chyba będę mógł złapać stamtąd jakiś pociąg do Berlina?
-O tej porze, to nie wiem czy na pewno, ale za dnia to jeżdżą prawie, co godzinę.
-O tej porze to i żaden z samochodów się nie chce zatrzymać. Szczególnie na tej trasie. Może zbyt szybko jadą, by mnie zauważyć.
-Na autostradzie w ogóle nie można się zatrzymywać. Jedynie, gdy się samochód zepsuje.
-Tak, lecz kto ma się zatrzymać, to i tak się zatrzyma.
-Też prawda. –Potwierdził Niemiec. Rozmawialiśmy tak przez chwilę, jak to zwykle na stopa, by podtrzymywać rozmowę, po czym kierowca włączył radio i przestał do mnie gadać, bo być może zauważył, że jestem zbyt zmęczony, by dalej gadać. Z uprzejmości próbowałem nie zasnąć, lecz po prawie 40 godzinach bez snu nie jest to łatwe. Powtarzający się obraz mijanych samochodów, lamp i innych obiektów, działał na mnie bardzo usypiająco. W pewnym momencie wszystko zaczęło się rozmywać i zlewać ze sobą. Ta faza zmęczeniowa nawet mi się podobała. Jedynie, co, to powieki stawały mi się coraz cięższe i coraz trudniej mi było je otwierać aż w końcu…
-Chcesz wysiąść koło stacji? -Obudziło mnie głośne pytanie.
-Że, co? – Odpowiedziałem półprzytomny po polsku.
-Jak chcesz iść na pociąg, to tam na wprost masz peron.
-OK. Wielkie dzięki. Mam nadzieję, że następnym razem będę mógł się odwdzięczyć. –Powiedziałem mój stały tekst wychodząc z samochodu.
-Ha ha! Do widzenia
-Do widzenia –pożegnałem się z moim wybawcą i ruszyłem w dalszą drogę.
(w podroz wyruszylismy na wakacje w 2000 roku)
środa, 14 maja 2008
STRASZNA PODRÓŻ
Etykiety:
Los Buntownika
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz