środa, 14 maja 2008

Food not bombs

Food not bombs.
Food not bombs-jedzenie zamiast bomb, to powstała w 1981 roku organizacja, którą główną ideą jest rozdawanie wege jedzenia przez anarchistów, którzy już poprzez samą nazwę ukazują, że zbyt dużo pieniędzy jest wydawane przez rządy na zbrojenia, podczas gdy tak wielu ludzi głoduje. Poprzez tą akcje anarchiści doskonale udowadniają, że mają do zaproponowania dużo lepszy porządek niż politycy, którzy tak często ustanawiają swój „porządek” poprzez wojnę i terror oraz by pomagać innym wcale nie są konieczne przymusowe podatki, lecz wystarczy zwykły odruch ludzkiego serca.


Nie wiem, z jakich powodów obudziłem się na Alexanderplatz. Byłem mocno skacowany, wciągnie miałem butów i byłem kurewsko głodny. Jak zwykle w takich wypadkach zacząłem sępić pieniądze by czegoś się napić, coś przekąsić. Ledwo zacząłem to robić, a podszedł do mnie niemiecki punkowiec, którego też sytuacja zmusiła i zapytał się:
-Cześć Hipi! Chcesz zjeść coś dobrego za darmo?
-Kur...! Tylko nie Hipi! Pewnie, że coś bym zjadł odparłem
-To chodź ze mną. O 14.00 Będą rozdawali tutaj obok
-To jest już druga godzina??!
-A, co nie wiedziałeś?
-Długo spałem.
-Zdarza się –odparł mój towarzysz i poszliśmy na drugą stronę placu gdzie stał biały, busowy Volkswagen. Obok znajomi sępiarze już posilali się zupą. Zeszło się też sporo bezdomnych.
Ortodoksyjnie wyglądający punkowiec w moim wieku nalewał wszystkim wegańską zupę, przy czym wszystkim życzył smacznego oraz zapraszał nas i innych za tydzień. To była jego anarchia.
Jedząc ten porządny, zdrowy posiłek, który należał się mojemu ciału już od paru dni, rozmyślałem sobie: ”Kur...! Przecież na jego miejscu równie dobrze mógłbym stać ja. Zamiast tak codziennie zalewać się alkoholem powinienem tak jak oni robić coś pozytywnego”. Podobała mi się ta akcja. Była szczera i konkretna. Jedząc zacząłem gadać z tym punkowcem.
-Skąd macie pieniądze na jedzenie?
-Zrzucamy się między sobą.
-Naprawdę? Z własnych pieniędzy?
-Tak
-I stać was na to wszystko? Przecież to masa żarcia, a jeszcze herbata i wasz czas. Kupa wydatków.
-Ciebie też byłoby stać gdybyś tak dużo nie pił.
-Pewnie masz racje. Może mógłbym Wam jakoś pomóc? W gotowaniu albo może, czym innym?
-No pewnie, jak najbardziej –wyraźnie ucieszyła go moja oferta-przyjdź w następną niedziele do Blajby. Ty chyba wiesz gdzie to jest?
-Tak oczywiście, że wiem. Spróbuje przyjść-rzuciłem pustą obietnice. Blajba to prowadzony, przez punkowców socjal gdzie można przez cały tydzień bardzo tanio śniadaniowa, wykąpać się, wyprać rzeczy lub po prostu posiedzieć pograć w bilard, piłkarzykami itp. Pobawić się na trzeźwo. Podziwiałem tych ludzi za tą akcję.
Ten podarowany obiad dał mi dużo do myślenia i utkwił mi w pamięci na długo. Myślę, że na pewno miał duży wpływ na moje dalsze życie. Na pewno to, że podali mi rękę, mimo że byłem na dnie, to, że bezinteresownie mnie nakarmili było też jednym z powodów, dzięki którym sam w przyszłości zacząłem robić akcje Food not bombs.
Drugim ważnym zdarzeniem, które mogło na to wpłynąć, było też, że sam często w swym życiu bywałem głodny i dokładnie wiem jak to jest. Nawet sam będąc biedny poświęcałem swój czas, cierpliwość i pieniądze, bo dawanie komuś chronicznie głodnemu pożywienia daje tak duże bogactwo satysfakcji, niemalże równe szczęściu obdarowanego.
Po trzecie nie ma chyba lepszego przykładu na prawdziwą anarchie, na dobro międzyludzkie jak dzielenie się jedzeniem z ludźmi biedniejszymi, podczas gdy samemu nie ma się zbyt wiele. To jeden z lepszych sposobów by uczyć ludzi, że można żyć inaczej, że nie trzeba żyć egoistycznie, że nie wszyscy
Musimy brać udział w wyścigu szczurów po pieniądze i że euro nie musi być naszym bogiem.
W dzisiejszych czasach uważam Food not bombs również za dobry sposób, by obronić się przed morderczym i bezdusznym kapitalizmem. Nauczyć ludzi być dobrymi dla siebie, tak jak mnie niegdyś nauczono. Z tego też powodu często najbardziej angażowali się w to squatersi i inni wcale nie za bogaci ludzie.
Bardzo istotnym powodem prowadzenia całej akcji był sprzeciw przeciwko coraz większym wydatkom na zbrojenia, podczas gdy coraz więcej bezdomnych, głodnych i biednych widać na ulicach. Poprzez prowadzenie tej akcji chcieliśmy pokazać i ośmieszyć rząd od tej strony, że w przeciwieństwie do nas kilku biednych anarchosquatersów nie potrafi(a raczej nie chce) pomagać biednym.
Z resztą powody, dla, których prowadziłem tą akcje myślę, że nie źle opisałem w „Makulatureczce”nr.11,którą warto by tu przytoczyć:
Uważam także, iż warto by przytoczyć tu także inne treści ulotek na ten temat napisanych przeze mnie. Tym bardziej, że nigdy wcześniej nie były jeszcze publikowane na szeroką skalę. Jedynie na początku starczyło nam czasu i energii na to by zrealizować ich odbijanie i rozdawanie.
(wydarzenia z Berlina sa z okolo 1996 roku)

Dobrze, że i tym razem Anka, Szymon i inni z Ursynowa przybyli pomóc. Ostatnio u nas, squatersów było trochę krucho z kasą. Wiadomo- deszcz, koniec miesiąca, przerypane. Ja cokolwiek musiałem zawieźć rodzinie, Łysa była już dawno po wypłacie, a reszta i tak żyła z dnia na dzień.
Próbowaliśmy znaleźć i wykorzystać inne sposoby zdobywania warzyw i innych produktów żywnościowych. Kupowanie ich z własnych kieszeni w naszym wypadku mogłoby kiedyś okazać się poświęceniem nie do przeskoczenia. Łysa pytała się w „eklerku, lecz te ciule wolą wyrzucić niż dać komuś. Jak zwykle dużo milsi okazali się właściciele małych zieleniaków. Oni przynajmniej dali, choć te 2,3 jabłka. Niestety dla tak małych ilości było szkoda zachodu. Dobrze, że pomagali nam ludzie z zewnątrz, tak jak te anarchopunki z Ursynowa. Oni byli konkretnie aktywni. Kiedyś nawet napisali i wydali sporo ulotek o Food not bombs. Tym razem przywieźli…
-Griks, popatrz na to- powiedziała Anka rozwijając transparent
-Łał!!! Wspaniały -stwierdziłem z zachwytem, a moim oczom ukazało się znane logo FNB z marchewką w zaciśniętej pięści-Kto go namalował? -zapytałem zaciekawiony.
-Ja-odpowiedział Szymon-Ale trzeba jeszcze poprawić dobrą farbą, bo ten marker to nawet deszcz zmyje.
-Ja mam taką farbę do robienia naszywek, później to zrobimy. Teraz weźmy się za gotowanie
-powiedziałem
-Najpierw zobaczmy, jakie mamy składniki i czy trzeba coś kupić-zaproponowała Łysa.
-No właśnie. My przywieźliśmy trochę jedzenia –poinformowała Anka pokazując zawartość
plecaka.
-O kostka sojowa. Zajebiście! –ucieszył się Rolnik.
-Będzie dobra do kaszy Gryczana. Ha ha ha ha!- śmiała się Ewka.
-To może makarony zostawmy, na kiedy indziej, dokupmy kasze, warzywa i zróbmy tą kasze Gryczana-zadecydowała Łysa.
-To, kto się zrzuca –zapytałem wyjmując piątkę z kieszeni, a kilka osób dorzuciło jakieś tam drobne.
-Uzbierało się 17zł i 45gr –przeliczyła Ewka-To, kto idzie na zakupy?
-Ja mogę iść –zaochotnikował się Kwiatek
-To ja idę z Tobą, a co w ogóle mamy kupić?- zapytał Rolnik.
-Ze 2 kilo kaszy Gryczana, marchewkę, może być kalafior, jakieś warzywa, plantę*... -wymieniłem chyba wszystko.
-Zapomniałeś wegety -przypomniała Łysa.
-No właśnie, żebyście tylko wy niczym nie zapomnieli.
-Ja będę pamiętał warzywa a ty resztę. Dobra? –wymyślił Kwiatek
-To kasza, wegeta i…planta. Aha jeszcze piwo –zażartował Rolnik
-Nie zapomnijcie o czosnku! -przypomniała Anka.
-Właśnie, a my możemy już w tym czasie zacząć gotować wodę- zaproponowała Łysa.
-Tak, ale żeby ją gotować to najpierw trzeba by ją przynieść-stwierdziłem.
(*Planta = popularna w Polsce marka tłuszczu roślinnego)
-To ja skoczę- zaofiarował się Szymon-Gdzie są baniaki?
-Jeden tu, a drugi u nas- poinformował Ewka zlewając resztę wody do garnka, w którym by nie tracić czasu zaraz zaczęliśmy gotować. Po chwili wrócił Szymon. Dolaliśmy wodę, a gdy się zaczęła gotować chłopaki byli już z powrotem z zakupami. Wrzuciliśmy całą kaszę do gotującej się wody, dodaliśmy kostkę planty i czym prędzej zabraliśmy się za obieranie marchewek i buraków, które pociapaliśmy na bardzo drobno, by ugotowały się równo z kaszą. Potem już bardziej na spokojnie dodawaliśmy ziemniaki, kalafior, kostkę sojową, cebulę wegetę, a na końcu, gdy się ugotowało czosnek, by bezdomni nie chorowali tak często. Przy coraz trudniej dostępnej dla nich opiece medycznej uodparnianie ich na wszelkie możliwe sposoby, stało się tak ważne jak ich dożywianie. Dlatego też w jednym dużym baniaku na wodę zagotowaliśmy mięty z miodem, co by od razu im się cieplej zrobiło.
Po niecałych czterech godzinach wsiadaliśmy już z pełnym garem „zapychacza”, baniakiem mięty i wszystkimi talerzami, łyżkami, widelcami oraz kubkami, jakie udało nam się w tym celu zgromadzić. Jednorazówek używaliśmy tylko w ostateczności, bo nie są one ekologiczne, a po drugie ja zawsze wychodziłem z założenia, iż przy naszych skromnych funduszach lepiej wydać pieniądze na więcej jedzenia niż na plastik. Bo trzeba się pochwalić, że czasem, przy lepszych kasowo dla nas czasach nasze menu było bogatsze o gar sałatki i jeden, a nawet dwa gary innych potraw jak np. ryżu z owocami by osłodzić, choć nieco życie bezdomnym.
Gdy jechaliśmy tramwajem ludzie często patrzyli na nas dziwniej niż zwykle. Największe zainteresowanie wzbudzał chyba nieco tajemniczy dla niektórych garnek, co od razu podchwycił Rolnik głośno się nabijając
-Ewka, uważaj by pokrywka przylegała, bo się kompot wyleje!
-Ciiiiiicho! Bo jeszcze moja mama się dowie –powiedziała 20-o letnia Łysa, która ze względu na swój nieduży wzrost wyglądała jak 14-o latka. Kupa śmiechu było z tego, lecz najwięcej, gdy niektórzy zgorszeni tym ludzie z obawą przesiadali się w inne części tramwaju.
Po kilku przystankach wysiedliśmy na Dworcu Centralnym. Czym prędzej udaliśmy się na stałe miejsce rozdawania. Tam bezdomni już na nas czekali. Staraliśmy się być zawsze na 19.00, lecz z różnych przyczyn często się spóźnialiśmy. Raz nawet byliśmy po 22.00, a Ci biedacy tak w nas wierzyli, że nawet do tej pory czekali i całe jedzenie i tak się rozeszło. To chyba tylko dzięki naszemu ciągłemu
Powtarzaniu: „Staramy się zawsze być na 19.00, ale wiecie jak to z gotowaniem-czasami się spóźnia. Jednego jednak możecie być zawsze pewni. Jesteśmy tu w każdą środę na mur.” Oni chyba to rozumieli, bo co tam zresztą wymagać punktualności od punkowców, którzy całe życie spóźniali się do szkoły.
Rozwiesiliśmy transparent i zebraliśmy się za rozdawanie. Po kolei nakładaliśmy talerz po talerzu i podawaliśmy je w oczekujące ręce. Na początku naszej akcji często podczas rozdawania ludzie kłócili się o kolejność. Z czasem na szczęście to zanikło, a nawet, gdy się zdarzało to raczej sporadycznie i zaraz sami siebie uspokajali:
-Spokojnie. Dla wszystkich wystarczy. Nie ma, co się kłócić- mówili.
Jednak niestety nie zawsze dla wszystkich wystarczało. Zdarzało się tak, że jeden z ostatnich wyskrobywał garnek, że z bólem serca musieliśmy im tłumaczyć:
-Niestety zrobiliśmy tyle na ile było nas stać.
-Przyszliście niestety nieco za późno.
-Może następnym razem
-Normalnie staramy się być po19.00.Jeśli od tej godziny będziecie na nas czekać na pewno się załapiecie.
Nie czuliśmy się wtedy z tym dobrze, lecz cóż mogliśmy poradzić. Często było to naprawdę wszystko, na co było nas stać, a czasami nawet więcej. Moja żona częstokroć robiła mi wyrzuty, że przecież my sami nie mamy domu i ledwo wiążemy koniec z końcem. Jednak ja wciąż pamiętałem mój głód i to, że mi też kiedyś pomogli. Wychodziliśmy z założenia, że przecież ktoś musi pomagać tym biedakom, a jak nie my to, kto???
Najgorzej po powrocie było ze zmywaniem. Ekipa „nie squatersów” z Dworca Centralnego rozjeżdżała się do domów, a u nas nigdy nie było chętnych do tego zajęcia. Czasem robiliśmy to wszyscy razem, czasami znalazł się jakiś ochotnik, czasem losowaliśmy go, a nieraz mimo narzekania wszystkich gary czekały brudne na następną akcję. Co prawda to ostatnie zdarzało się bardzo rzadko, lecz niestety bywało i tak.
(a wydarzylo sie to latem 1999 roku)

1 komentarz:

  1. ładnie to gryczman zapamietales a to juz 10 lat (a mi sie wydaje ze wiecej, obstawialbym '98-97). odezwij sie kiedys jak bedziesz w wawie(www.cykloza.blogspot.com).
    pzdr z ursynowa.
    sz.

    OdpowiedzUsuń