poniedziałek, 8 marca 2010

"Straszna Podróż"-"Los Buntownika"cz.6 co poniedziałkowego cyklu



Jako, że książka "Los Buntownika" Marka Griksa jest już skończona i poprawiona, korzystając z życzliwości stron: www.positi.blogspot.com , www.cia.bzzz.net  , www.pl.indymedia.org , www.anarchista.org , www.czsz.bzzz.net , http://anarchipelag.wordpress.com , oraz forów: www.wegetarianie.pl/XForum.html , http://an-arche.pl , www.forumveg.pl , http://forum.empatia.pl i innych (jeśli chcielibyście dołączyć do tej listy dajcie znać !) kontynuujemy co poniedziałkowy cykl publikowania najciekawszych rozdziałów książki. Ponadto w każdy wtorek w audycji "Polonia Aktywna" będziemy czytać ją w formie słuchowiska dla tych co czytać nie mogą lub wolą posłuchać. 

PS:Wciąż szukamy wydawcy, który by chciał się zająć jej papierową wersją. więcej informacji, fragmentów etc. na www.positi.blogspot.com O to część szósta.("Straszna Podróż") Miłego czytania !!!

STRASZNA PODRÓŻ

     ...Poszedłem dokładnie tak jak wytłumaczył mi „Dziadek”. Mimo, że objaśniał mi drogę dwa razy to cały czas obawiałem się, iż mogłem ją pomylić. Tym bardziej, że była skomplikowana, a i opis nie był najdokładniejszy. Przechodząc przez wieś liczącą kilka domów i dwie piaszczyste drogi minąłem kobietę z niemowlęciem w wózku. Jak to zazwyczaj bywa w tak małych miejscowościach, zmierzyła mnie spojrzeniem mogącym wyrażać tylko jedno: „Po co tu przyszedłeś? Nie jesteś tu potrzebny”. Na me uprzejme „dzień dobry” odpowiedziała chyba jedynie z poczucia dobrego wychowania. Od razu potem sobie pomyślałem: „Przecież to całkiem prawdopodobne, że pierwsze co zaraz zrobi, to zadzwoni na straż graniczną, by powiadomić, że mnie widziała. „Przecież ci mieszkający tak blisko granicy ludzie na pewno mają jakieś układy z tymi sk...ielami” - myślałem. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby okazało się, że to żona któregoś z nich. Na plecach niemalże czułem śledzący mnie wzrok z tych na pozór cichych, niemalże pustych domów. Szedłem prawie otwartym terenem. Przez lornetkę można by mnie zobaczyć pewnie z kilku kilometrów. Gdy tylko opuściłem wioskę minął mnie maluch z dwoma gośćmi. „To na pewno ci, którzy wracają ze zmiany. Na pewno mnie zatrzymają”. – przemknęło mi przez głowę. Pomimo strachu, jaki mnie ogarnął z całych sił starałem się wyglądać naturalnie, niczym beztroski turysta, który zgubił drogę. Gdybym tylko mógł już dawno bym się wycofał z tej niebezpiecznej podróży, jednak mimo wszystko musiałem iść naprzód. Gdy tylko mnie minęli odetchnąłem z ulgą. Doszedłem do końca drogi, a tu do k...y nie widać żadnej rzeki. „Coś się pokićkało staremu dziadowi” – myślę w panice. Idę jednak dalej wzdłuż krzaków by nie wzbudzać podejrzeń. „Jakich i czyich?” – zapytacie. Byłem jak zwierzyna łowna, która wszędzie czuje się zagrożona, i obserwowana. Która z przerażeniem wysłuchuje strzału i obawia się go w każdej chwili.

     „Zaraz, zaraz” – spostrzegam, że krzaki ciągną  się wzdłuż jednej linii. „To musi być rzeka”  – myślę z nadzieją delikatnie przedzierając się  przez zarośla. Brzeg był tak urwisty i zarośnięty, że mało, co nie wpadłem do wody. „Oj, oj, tędy nie zejdę. Narobiłbym takiego plusku, że zestrzeliliby mnie jak kaczkę… no, może tylko złapali”.

     Szybko jak tylko mogłem przebrnąłem przez nie więcej niż na 10 metrów szeroką i głęboką do pasa Nysę Łużycką. Brzeg po drugiej stronie był także urwisty. Użyłem wszystkich sił, by na niego wskoczyć, bo w takich chwilach nie ma czasu na powtarzanie. Wszystko starałem się robić na 100%, albo nawet więcej. Myśli o zmęczeniu wtedy się już nie liczyły. „No to już jestem w Niemczech” – pomyślałem będąc na drugim brzegu. Przed oczami ukazało mi się pole ziemniaków, a za nim las. Pomknąłem przez nie najszybciej jak tylko mogłem. „Kur..., jeśli dziadek kitował zestrzelą mnie jak kaczkę” – myślałem biegnąc. Niemalże czułem na sobie wzrok mierzącego do mnie snajpera. Już słyszałem jak krzyczy:

     – Stój, bo strzelam!!!

     Co bym wtedy zrobił??? Ani wówczas, ani teraz nie potrafię sobie odpowiedzieć na to pytanie. Tyle się znamy ile przeżyliśmy. Udało mi się wbiec do lasu. Przebiegłem kawałek niczym Indianin schylony i uważający na patyki, by ich trzask nie zwrócił niczyjej uwagi. Jednocześnie poruszałem się szybko jak strzała. Gdy przebiegłem tyle by, choć trochę być pewny, że nikt mnie nie goni, schowałem się w krzakach i szybko ubrałem się, by mniej rzucać się w oczy. Biegnąc i tak zwracałem na siebie zbyt dużo uwagi. Jednak im szybciej i dalej oddaliłem się od granicy, tym bezpieczniej się czułem. Wraz z pozostającą w tyle Polską oddalałem od siebie podejrzenia o nielegalne przekroczenie granicy, „przestępstwo”, które popełniłem. Przebiegłem przez las i mym oczom ukazała się autostrada ogrodzona metalową siatką. Nigdzie nie widziałem żadnego przejścia. „Kur...! Dziadek nic mi o tym nie mówił. A jeśli ta siatka to granica i tak naprawdę jestem jeszcze w Polsce??” – pomyślałem panicznie, nie widząc nigdzie przejścia. „Może będzie gdzieś pod tym wiaduktem” – pomyślałem z nadzieją i udałem się tam, już nie biegiem lecz spokojnym nie za szybkim krokiem. Byłem już tak daleko od rzeki, że tym bardziej, jeśli nie miała się okazać granicą, mogłem uchodzić za spacerowicza. Jeśli jednak, o zgrozo, ta siatka okaże się granicą…

     …wolałem nawet o tym nie myśleć. Podchodzę z nadzieją  do pierwszej furtki, z obawą, że mnie prąd pokopie, albo włączy się jakiś alarm, łapie za klamkę i…

     „Kur...! Zamknięte. Ale… zaraz, zaraz. Ta siatka wcale mi nie wygląda na graniczną” – dostrzegłem po raz kolejny światełko w tunelu. Nie było na niej żadnych oznaczeń ani drutu kolczastego, nie była pod prądem, a do tego jakaś taka cienka. Podszedłem do drugiego przejścia…

     …Kamień spadł mi z serca otwierając furtkę. Wszedłem po schodkach na autostradę. Z jednej strony zobaczyłem sznur samochodów czekających na odprawę graniczną do Polski, zaś z drugiej strony nie zobaczyłem żadnego miasta Forst o którym mówił Dziadek. Jedyne co zobaczyłem to parę domków daleko za autostradą. Zszedłem z wiaduktu i udałem się w ich kierunku. Łapanie stopa w tym miejscu byłoby zbyt ryzykowne więc szedłem po nieogrodzonych sadach nieopodal domostw. Pod jedną gruszą znalazłem parę owoców, które mimo cierpkości choć trochę napełniły mój żołądek. Wątpię, czy ktokolwiek chciałby ich użyć chociażby do kompotu. Jednak dla mnie były wówczas miłym znaleziskiem. Po jakiś dziesięciu minutach spaceru pojedyńcze domy zaczęły się zagęszczać i pojawiła się szosa. Znaczy się, dotarłem do wioski. Nie czułem się tu pewnie. Gdy zobaczyłem pierwszego człowieka w pierwszej chwili wpadło mi do głowy by się ukryć, gdzieś uciekać i nie dać się zobaczyć. Opanowałem się jednak i z największym spokojem i luzactwem, na jaki było mnie stać minąłem go w odległości dziesięciu metrów. Modliłem się w duchu, by się przypadkiem nie odezwał jak to ludzie na wsiach mają w zwyczaju. Mój akcent pewnie mógłby zdradzić skąd pochodzę nawet przy zwykłym „Guten Tag”(tłum.dzień dobry). Na szczęście Niemiec był tak zajęty swoim samochodem, że prawdopodobnie nawet mnie nie zauważył. Gdy tylko zobaczyłem drogę do lasu skręciłem w nią. Drzewa w lesie były jakby sadzone od linijki. Wszystkie w takiej samej odległości od siebie. Niemiecka dokładność dała o sobie znać.

     Miałem nadzieję, że moja orientacja mnie nie zawiedzie. Udałem się w kierunku przeciwnym niż granica, by zbliżyć się do autostrady. Tak przynajmniej mi się wydawało. Na początku unikałem dróg, a nawet ścieżek lecz gdy zorientowałem się, iż w lesie nie widać ani żywej duszy, zacząłem iść leśnymi drogami, co było ulgą dla mych zbolałych nóg. Co prawda tu i ówdzie były one piaszczyste i tym samym ciężkie do przebycia, ale ja musiałem iść naprzód. W pewnym momencie, z daleka usłyszałem szum, który mógł pochodzić tylko od samochodów na autostradzie. Zacząłem podążać za tym dźwiękiem i wkrótce szum przerodził się w hałas pojedynczych aut, a moje domysły zamieniły się w rzeczywistą autostradę przed moimi oczyma. Nadal dzieliła mnie od niej siatka lecz już wiedziałem, że nie ma nic wspólnego z granicą i jak będę musiał to ją też pokonam. Okazało się jednak, że co jakąś odległość jest w niej furtka, która spełnia rolę wyjścia ewakuacyjnego. Gdy w końcu dotarłem na autostradę od razu zacząłem zatrzymywać samochody. Autostrada ciągnęła się od horyzontu do horyzontu i była prosta jak strzała. Żadnego, nawet najmniejszego zakrętu. Szedłem poboczem i machałem do przejeżdżających z zawrotną prędkością samochodów. Mijały mnie co chwila lecz żaden z kierowców nawet nie zwolnił na mój widok. Może ich najnowsze samochody były zbyt szybkie, by zauważać z nich ludzi. „Sku...yny” – myślałem. Moją złość potęgował fakt, że nie czułem się tu bezpiecznie. Już z daleka obserwowałem każde auto z obawy, że będzie to policja graniczna. Prawdopodobieństwo, że w którymś samochodzie może siedzieć jakiś faszystowski kapuś też wcale nie dodawało mi odwagi. Ten stres i bezskuteczność mojego łapania złożyły się na to, że zszedłem z autostrady z postanowieniem, że dojdę może chociaż do pierwszego zakrętu (może gdzieś tam za horyzontem) lub do tego miasta – Forst, które miało być tak blisko, a nie mogłem tam trafić. Wyczerpany z sił szedłem przez las rozmyślając: „Nie spałem już prawie dwie doby, jestem głodny i zmęczony. Jeśli po takim wysiłku by mnie złapali, chyba by mnie rozwalili psychicznie. Boże. Proszę nie dopuść do tego, bo i tak już bardzo się wycierpieliśmy”. – modliłem się w duchu. Zaczęło się już nieźle ściemniać, a zakrętu wciąż nie było widać. „Przeszedłem już wystarczająco daleko” – pomyślałem. „Muszę zaryzykować, bo nie wiadomo ile jeszcze mogę tak iść” – postanowiłem wchodząc z powrotem na asfalt. Znowu machałem bez żadnego skutku. Czasami oczu napływały mi łzy, bo wyczerpanie psychiczne i fizyczne powoli zaczęło mnie przerastać. Najchętniej położyłbym się spać gdzieś w lesie lecz wiedziałem, że nie mogę. Moje dziecko było w obcym kraju, bez rodziców i bez domu. Jak najszybciej musiałem do niego dotrzeć, by mu pomóc. Na upragniony odpoczynek nie mogłem sobie jeszcze pozwolić.

     Doznając obojętności tych wszystkich kierowców, którzy mnie mijali, zacząłem ich prawie nienawidzić. „Co za egoistyczni s...iele. Założę się, że gdybym pokazywał im środkowy palec, to szybciej by się zatrzymali. W dzisiejszych czasach ludzie może bardziej wolą komuś wpieprzyć niż zrobić komuś przysługę taką jak podwiezienie.

     Po paru godzinach cieszył mnie jedynie fakt, że jeszcze nie zatrzymała mnie policja. W końcu, w jednym spośród niezliczonej liczby aut, które bezdusznie mnie minęły, trafił się ten wybawiciel, który pierwszy się zatrzymał. Pobiegłem do niego najszybciej jak tylko mogłem z obawą, by się nie zdążył rozmyślić. Otworzyłem drzwi i zapytałem po niemiecku:

     – Dzień dobry. Czy jedzie pan może w kierunku Berlina?

     – Nie, ale jadę do Cottbus.

     – Ale chyba będę mógł złapać stamtąd jakiś pociąg do Berlina?

     – O tej porze to nie wiem, czy na pewno, ale za dnia to jeżdżą prawie co godzinę.

     – O tej porze to i żaden z samochodów się nie chce zatrzymać. Szczególnie na tej trasie. Może zbyt szybko jadą, by mnie zauważyć.

     – Na autostradzie w ogóle nie można się zatrzymywać. Jedynie, gdy się samochód zepsuje.

     – Tak lecz kto ma się zatrzymać, to i tak się zatrzyma.

     – Też prawda – potwierdził Niemiec. Rozmawialiśmy tak przez chwilę jak to zwykle na stopa, by podtrzymywać rozmowę, po czym kierowca włączył radio i przestał mnie zagadywać. Być może zauważył, że byłem zbyt zmęczony, by dalej gadać. Z uprzejmości próbowałem nie zasnąć lecz po prawie 40 godzinach bez snu nie było to łatwe. Powtarzający się obraz mijanych samochodów, lamp i innych obiektów, działał na mnie bardzo usypiająco. W pewnym momencie wszystko zaczęło się rozmywać i ze sobą zlewać. Ta faza zmęczeniowa nawet mi się podobała. Jedynie co, to powieki stawały się coraz cięższe i coraz trudniej mi było je otwierać, aż w końcu…

     – Chcesz wysiąść koło stacji? – obudziło mnie głośne pytanie.

     – Że co? – odpowiedziałem półprzytomny po polsku.

     – Jak chcesz iść na pociąg to tam na wprost masz peron.

     – OK. Wielkie dzięki. Mam nadzieję, że następnym razem będę mógł się jakoś odwdzięczyć – powiedziałem mój stały tekst wychodząc z samochodu.

     – Ha ha! Do widzenia!

     – Do widzenia – pożegnałem się z moim wybawcą  i ruszyłem w dalszą drogę.

W Cottbus zdążyłem jeszcze na pociąg do Berlina. Miałem szczęście, bo czekając i pałętając się na stacji mógłbym ściągnąć na siebie pytanie zadane przez jakiegoś z policjantów : „Czy mogę zobaczyć pański paszport ?”. Szczególnie przy polskiej granicy często kontrolują ludzi by wyłapać nielegalnych.

Najtrudniejsze było już za mną lecz zagrożenie było wciąż bliskie. Nie chciałem by po tylu trudach, cierpieniach i nerwach to wszystko okazało się daremne. Wciąż musiałem być bardzo ostrożny.

W pociągu konduktorka sprzedała mi „łikendowy” bilet. Zapewniała mnie, że będę mógł przejechać na nim całe Niemcy. Jednak jadąc z Magdeburga inna kanarka oznajmiła mi, że bilet jest już nie ważny.

- Jak to nie ważny ? - zapytałem się nie mile zaskoczony.

- Bilet „łikendowy” jest ważny tego samego dnia co został kupiony plus trzy godziny dnia następnego, które już minęły.

- Jak to? Przecież ta konduktorka, która mi go sprzedała zapewniła mnie, że mogę przejechać na nim całe Niemcy.

- Jeśli kupiłbyś wcześniej bilet, to praktycznie jest to możliwe, ale teraz bilet jest już nie ważny i musisz kupić następny.

- Co ? Nie będę kupował żadnego następnego biletu. Tamta konduktorka powiedziała, że na tym bilecie mogę jechać przez całe Niemcy więc chyba mam do tego prawo. Czyż nie ?

- Nie wiem co tamta konduktorka powiedziała, ale ja widzę, że ten bilet jest już nie ważny i możesz kupić nowy albo wezwę policję.

„Tego mi jeszcze brakuje.” pomyślałem, a powiedziałem głośno.

- Dobrze. Ja kupię ten bilet, ale uważam, że to wszystko to oszustwo i złodziejstwo i wszystkim będę o tym opowiadał, a do tego dam znać mojemu koledze by napisał o tym w prasie. Te słowa ją trochę zszokowały jednak dalej czyniła swoją powinność.

- Ja myślałem, że Niemcy nie kradną. Ty mnie straszysz policją, a to właśnie takimi oszustami jak ty powinni się zająć.

-Ja tylko wykonuję swoją pracę. To nie moja wina, że tamta konduktorka sprzedała Ci bilet za 15 dwunasta - zaczęła się tłumaczyć.

- Ale to Ty bierzesz pieniądze za te oszustwo, a do tego straszysz mnie policją. - Na te słowa już nic nie powiedziała tylko w milczeniu kontynuowała wypisywanie. Gdy miałem już kolejny „łikendowy” pomyślałem sobie : „O nie, myślicie, że sobie na mnie zarobicie ? Nie tym razem.” Z tą myślą ruszyłem krok w krok za konduktorką śledząc uważnie jej poczynania. W końcu gdy znalazła kolejne ofiary ( dwóch młodych punków z psami ), podszedłem do niej i ze zwycięskim uśmiechem oznajmiłem:

- Ja mam dla was bilet łikendowy, który jest ważny na 5 osób czyli na Was też.

- Dzięki Ci człowieku - usłyszałem od punków, a służbistka sprawdziła bilet, który sama przed chwilą wydrukowała. „Ordnung must zijn” (porządek musi być) - ma się rozumieć.


W końcu dojechałem do tego wymarzonego miasta Amsterdam. Niestety nie byłem w stanie podziwiać go i cieszyć się jego urokiem. Moje myśli skupione były nad znalezieniem mojej rodziny. Nie wyszedłem nawet ze stacji, a już miałem nową kartę telefoniczną w automacie by dodzwonić się do rodziców. Najpierw zdałem im „raport” o tym, że w końcu tu dotarłem. Tata bardzo się ucieszył, że mi się udało. Powiedział, iż Janka także jest już w Amsterdamie i że teraz poszli szukać jakiegoś hotelu oraz, że chcą się ze mną spotkać o 20.00 przed głównym wejściem dworca centralnego. Miałem jeszcze godzinę. Choć byłem bardzo zmęczony to z ciekawości oraz z wielkiej potrzeby znalezienia dla nas jakiegoś miejsca do spania, ruszyłem zobaczyć to interesujące miasto. W rozwiązanie z hotelami zupełnie nie wierzyłem, bo w ten sposób stracilibyśmy cały nasz zapas pieniędzy szybciej niż byśmy to mogli zauważyć. Teraz mogłem się postukać w głowę, iż nie zdobyłem wcześniej ani żadnych adresów, ani telefonów, ani nic co mogło by nam pomóc znaleźć jakąkolwiek życzliwą duszę. Po tym jak oszustwo wyszło na jaw byliśmy zdani tylko na siebie. Sami w obcym mieście, bez znajomości NIKOGO, nie znając nawet języka ( angielski Janki był na poziomie nie mówienia w nim powodowanym wstydem, zaś mój niemiecki, choć wystarczająco dobry raczej zatrzaskiwał niż otwierał drzwi pamiętających jeszcze okupację Holendrów).

Nieopodal Dworca Centralnego zauważyłem paru alternatywnie wyglądających gości, którzy robili „fajer szoł” bez ognia, ale za to z muzyką. Bez ognia tzn. gościu miał przy łańcuchach dołączone wstążki, które dawały bardzo fajny efekt. Inny do tego grał na bębnie i całość wychodziła im całkiem nieźle. W rozmowie dowiedziałem się, że otwarty ogień i prawdziwy fajerszoł jest tutaj zakazany. Dlatego te wstążki. Trochę im się zżaliłem ze swego losu po czym dotarłem do sedna i zapytałem:

- A czy Wy znacie jakieś skłoty, gdzie moglibyśmy się przespać?

- My to sami jesteśmy gośćmi. Teraz, w wakacje wszędzie mają gości. Tak o, jak się nie zna nikogo to ciężko, ale z dzieckiem to może się ktoś nad Wami zlituje.

- Tu nie daleko jest czeski skłot. Tam możecie zapytać. Po czym wytłumaczył mi, gdzie on jest. Pogadaliśmy sobie trochę po czym wróciłem pod dworzec główny na umówione spotkanie. By skrócić choć trochę czas wyczekiwania i zmniejszyć moją niecierpliwość, zacząłem pisać roździał, który właśnie czytasz. Co raz zerkałem wokoło, by sprawdzić, czy gdzieś nie idą ku mnie moje ukochane. W pewnym momencie zobaczyłem biegnącą do mnie Jankę. Wpadliśmy w swe objęcia i oboje rozpłakaliśmy się ze szczęścia.

- Na reszcie się spotkaliśmy!

- Tak bardzo się martwiłam.

- Najważniejsze, że się udało.

- A gdzie Nea, Jacek i Wanda ?

- No właśnie. Może Ty mi powiesz ?

- Jak to? To jeszcze się z nimi nie widziałeś?

- Nie.

- Przecież oni tu siedzą za rogiem.

- Jak to? To ja tu siedzę obok nich i nawet o tym nie wiem?

- No, oni tu są za rogiem.

- To chodźmy do nich prędko.

Okazało się, że chodząc po dworcu, szukając ich wcześniej , przechodziłem koło nich dwa razy lecz przypadek zadecydował, iż się nie zobaczyliśmy.

Nasza radość, że w końcu jesteśmy razem była przeogromna. Nea ściskała mnie tak mocno jak chyba nigdy przedtem.

- Nigdy Was już nie opuszczę. Wszystko będzie dobrze.-obiecałem ściskając się z moją rodziną. Gdy w trójkę już wystarczająco się naprzytulaliśmy, bardzo serdecznie przywitałem się z Wandą i Jackiem.

- Dziękuję Wam bardzo za opiekę nad Neą.- dodałem z całego serca. Potem opowiadaliśmy sobie po krótce, co wszyscy przeżyliśmy. Dowiedziałem się z tego, że szczególnie Wanda, Jacek i Nea mieli także ciekawe przygody. Może kiedyś , gdy opowiedzą mi je ze szczegółami będę mógł je dodać do tej historii.

PS: Przeprzaszamy za nieobecność w ostatnim tydodniu. - życie aktywisty :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz