wtorek, 1 marca 2011

Polska burza przed wyborami w Holandii

Polscy imigranci stali się kozłem ofiarnym w kampanii przed dzisiejszymi wyborami lokalnymi w Holandii, mającymi kluczowe znaczenie dla rządu

Holendrzy, którzy idą dziś do urn, wybiorą nie tylko 553 członków rad prowincji, ale zadecydują również o przyszłości koalicji rządzącej krajem. W maju prowincjonalni radni będą bowiem wybierać członków Senatu, którego skład przesądzi o losie obecnego prawicowego gabinetu. Koalicja konserwatywnych liberałów (VVD) i chadeków (CDA) tworzy pierwszy rząd mniejszościowy od czasu II wojny światowej, funkcjonujący tylko dzięki wsparciu w parlamencie antyimigranckiej partii Geerta Wildersa.

Kampanię wyborczą zdominowały więc hasła ogólnokrajowe, na czele z nieoczekiwanym postulatem deportacji „imigrantów ze Wschodu", czyli w rzeczywistości Polaków.

– Bezrobotnych ze wschodniej Europy powinno się zachęcać, żeby wrócili dobrowolnie do swych krajów pochodzenia, a jeśli nie wyjadą, należy ich deportować – powiedział minister spraw wewnętrznych Henk Kamp (VVD) w wywiadzie dla gazety „Telegraaf". Według niego Polacy stanowią nawet do 40 proc. lokatorów przytułków dla bezdomnych finansowanych z kieszeni holenderskiego podatnika. Kamp podkreślił, że imigranci notorycznie powracający do Holandii pomimo wcześniejszych deportacji powinni otrzymywać status „niepożądanych obcych", uniemożliwiający wjazd do tego kraju.

Temat podchwycili politycy chadecji i partii Wildersa. Opozycyjna lewica przestraszyła się, że grając polską kartą, partie prawicowe odbiorą jej wyborców. Jej kandydaci też zaczęli więc mówić o Polakach. Jeden z socjalistycznych posłów wezwał do powstrzymania „tsunami emigrantów ze Wschodu" w miejscowości Zundert, w której przedsiębiorstwach „rzadko można już spotkać jakiegokolwiek Holendra".

– Polacy, z powodu wymogów poprawności politycznej określani tu mianem „wschodnich Europejczyków", stali się nagle problemem numer jeden. Musieliśmy zaprotestować – mówi „Rz" Janusz Wołosz, II sekretarz Ambasady RP w Hadze. W ubiegłym tygodniu minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski interweniował w tej sprawie u komisarz UE Viviane Reding. Prosił ją o unijne wsparcie wobec gróźb holenderskich władz pod adresem polskich obywateli. Reding zgodziła się z Kwiatkowskim, podkreślając, że swobodny przepływ osób jest jednym z filarów funkcjonowania Unii.

Jak się dowiedzieliśmy, Ambasada RP zwróciła się do ministra Kampa z prośbą o konkretne odpowiedzi na kilka ważnych pytań: Ilu dokładnie Polaków żyje obecnie w Holandii, ilu z nich jest bezrobotnych i ilu bezdomnych? Do wczoraj wieczorem odpowiedź wciąż nie nadeszła.

Holenderskie media podają, że w kraju tym przebywa około 200 tys. „wschodnich Europejczyków". Według polskiej dyplomacji Polaków jest mniej – około 130 – 140 tysięcy. Są zatrudniani z reguły na krótkoterminowe kontrakty dzięki pośrednictwu specjalnych agencji, zapewniających im również mieszkanie w – jak się tu mówi – „polskich hotelach". – Większość ma pracę i lokum. Burmistrz Hagi, gdzie przebywa 20 tysięcy Polaków, powiedział, że jest tu 30 – 40 polskich bezdomnych. Podejrzewam, że w całym kraju proporcje kształtują się podobnie. Skąd więc cała ta burza? – pyta Janusz Wołosz.

Według obserwatorów holenderskiej sceny politycznej użycie „polskiej karty" w kampanii to efekt desperacji koalicji rządzącej, która wobec braku większości w 75-osobowym Senacie nie może realizować swojego programu ekonomicznego. – Jeśli będziemy w mniejszości, plany reform zostaną rozwodnione, a to uniemożliwi nam zmniejszenie deficytu budżetowego – mówił premier Mark Rutte, błagając wyborców o poparcie.

Ciekawe że to Polacy są problemem, a nie Marokańczycy. Polacy żyją na skłotach Marokańczycy nie i to ten problem.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz