Q Ruch Sąsiedzki jako przykład aktywności społeczeństwa obywatelskiego
Tekst nadesłany przez Xawerego Stańczyka
Mieszkańców Warszawy jest około dwóch milionów. Codziennie przemieszczają się z jednego krańca miasta na drugi. Mijają się, zmierzając szybkim krokiem do pracy lub szkoły. Patrzą za okno lub w podłogę w zatłoczonych autobusach i wagonach metra. Na społecznie wykluczonych – bezdomnych, żebraków, alkoholików, narkomanów – patrzą nieprzychylnie, z litością pomieszaną z odrazą, albo też nie zauważają ich wcale. Nie dostrzega się cierpienia innych na ulicy, przytakując tylko, że panuje znieczulica, gdy media nagłośnią jakieś bulwersujące zajście, na przykład gdy czarnoskóry handlarz wykrwawi się na śmierć, postrzelony bez uprzedzenia przez policjanta.
W języku nauk społecznych nazwalibyśmy te zjawiska anomią, alienacją i rozproszeniem odpowiedzialności. Anomia w rozumieniu Emila Durkheima polegała na rozpadzie spójnego, obowiązującego wszystkich systemu aksjonormatywnego; Robert Merton zmodyfikował to pojęcie, kładąc nacisk na niemożność spełnienia celów, które nakładają na człowieka społecznie ustanawiane normy i wartości. Alienacja oznacza wyobcowanie ludzi, traktowanie się nawzajem jako obcych i poczucie obcości nawet we własnej grupie: we własnym mieście, na własnym osiedlu, we własnym bloku czy kamienicy. Wreszcie rozproszenie odpowiedzialności to termin z zakresu psychologii społecznej, którego sensem jest zjawisko wytwarzające się wówczas, gdy nikt osobiście nie czuje się odpowiedzialny, bo może przenieść to na drugą osobę. Wyjaśnienia szuka się między innymi w zewnątrzsterowności lub konformizmie informacyjnym. Na przykład podczas bójki w parku boimy się przegonić napastników lub zadzwonić na policję, by samemu nie oberwać – przecież ten pan obok mógłby zrobić to samo, więc dlaczego mielibyśmy właśnie my?
Te trzy zjawiska są śmiertelnie niebezpieczne dla życia społecznego. Czy można im skutecznie przeciwdziałać? Czy w tak dużym i zabieganym mieście jak Warszawa lokalne społeczności muszą przestać istnieć, a mieszkańcy są skazani na wyobcowanie i zdani tylko na własną zapobiegliwość? Pytania są tym bardziej zasadne, gdyż polityka władz miejskich koncentruje się na promocji i wielkich inwestycjach infrastrukturalnych, nie próbując nawet rozwiązywać codziennych problemów na poziomie lokalnym, a tkanka miejska systematycznie miażdżona jest przez wielki kapitał, przede wszystkim w postaci deweloperów. Jednakże Sąsiedzi Najwyższej Jakości udowadniają, że ponura prognoza nie musi się spełnić.
Q Ruch Sąsiedzki (litera Q oznacza właśnie najwyższą jakość) w Warszawie zaczął działać w marcu 2010 roku i rozwija się całkiem szybko, funkcjonując już w trzech dzielnicach: w Śródmieściu, na Mokotowie, a najaktywniej – na Ochocie. Jest inicjatywą niemal całkowicie oddolną. Wprawdzie sama idea wyszła od Stowarzyszenia Centrum Wspierania Aktywności Lokalnej, a dokładniej – od Pawła Jordana, ale błyskawicznie została podchwycona przez warszawiaków. CAL wybrało więc odmienną drogę działania od wielu stołecznych NGO-sów, które aktywizowanym społecznościom wyznaczają sztywny scenariusz postępowania, lub wręcz zapraszają je na gotowe – organizując konkursy, festiwale, koncerty i inne rozrywki. Tymczasem Q Ruch Sąsiedzki polega na tym, by wydarzenia kulturalne wymyślali i przygotowywali sami mieszkańcy. A w ten sposób unika błędu tych animatorów kultury, artystów, działaczy i społeczników, którzy poprzez upowszechnianie kultury świadomie bądź nieświadomie rozumieją propagowanie swojego stylu życia – najczęściej stylu życia młodej warszawskiej inteligencji – tworząc miejsca (kluby, kawiarnie, galerie itp.) i imprezy (koncerty, występy, dyskusje, warsztaty, pokazy filmów, wystawy itd.) pozornie otwarte dla każdego, jednakże w praktyce niezwykle hermetyczne i niedostępne dla tych wszystkich, którzy nie posiadają adekwatnego kapitału kulturowego w sensie, jaki temu pojęciu nadał Pierre Bourdieu, lub przynajmniej nie potrafią zamaskować swoich niedostatków. Z drugiej strony, taka strategia Q Ruchu Sąsiedzkiego nie zyskuje mu sympatii w mediach zainteresowanych tymi przejawami warszawskiego życia kulturalnego, które są popularne wśród młodej warszawskiej inteligencji – ważnej grupie odbiorców tych mediów.
Na Ochocie, czyli w dzielnicy, gdzie Q Ruch Sąsiedzki jest najsilniejszy, zaczęło się to od Klubu Osiedlowego Surma, będącego aktywną wśród lokalnej społeczności filią jednego ze stołecznych kulturalnych molochów – Ośrodka Kultury Ochoty. To do Surmy zaglądali mieszkańcy okolicznych kamienic w poszukiwaniu możliwości udziału w kulturze. Zachodzili też do małej, miejscowej kawiarenki, rozgrzać się i pogadać w zimowe wieczory – tam nastąpiła dalsza integracja. Ludzie stopniowo poznawali się, spotykali, uczestniczyli wspólnie w zajęciach Klubu Osiedlowego, rozmawiali o pogodzie, o codziennych kłopotach. Okazało się, że miejsce zintegrowane z lokalnym otoczeniem, posiadające swoją tożsamość, tworzące przestrzeń dospołeczną w rozumienia Edwarda T. Halla – czyli otwartą, ułatwiającą kontakty i relacje – jest kulturo- i więziotwórcze, gdyż to właśnie w takich miejscach rodzi się społeczeństwo obywatelskie. Sąsiedzi zrozumieli, że mogą zrobić dla siebie coś więcej, niż pożyczyć sobie szklankę mąki albo pomóc we wniesieniu zakupów. Powstało między nimi zaufanie, zawiązały się normy wzajemności i sieci obywatelskiego zaangażowania, które są, zdaniem Roberta Putnama fundamentem społecznego kapitału. Edward Abramowski uważał za kluczowe dla stworzenia nowego człowieka i nowego altruistycznego społeczeństwa takie związki przyjaźni, oparte na bezinteresownym poczuciu braterstwa i solidarności, a jednocześnie mające wymiar ekonomiczny jako kooperatywy samopomocowe. Postawa prospołeczna, współpraca i zaufanie umożliwiają bowiem samoorganizację społeczeństwa opartą na uczuciach przyjaźni, godności i miłości, w opozycji do opresyjnych manewrów państwa i kapitału.
Mikołaj Iwański i Rafał Jakubowicz w artykule KontenerART 2010. Rewitalizacja czy gentryfikacja poznańskiego Chwaliszewa? opisują[2], jak ubodzy i zmarginalizowani mieszkańcy tej dzielnicy zmoblilizowali się w obronie swego miejsca zamieszkania przed hałaśliwym i wyobcowanym centrum kultury KontenerART, które w zamierzeniu pomysłodawców – poznańskich artystów – miało animować lokalną społeczość i upowszechniać wśród niej kulturę. Autorzy tekstu dowodzą, że pod nazwą rewitalizacji polityka miasta Poznania wcale nie dokonuje ożywiania zdegradowanych terenów miejskich, lecz gentryfikacji. Gentryfikacja zaś oznacza coraz częstsze w wielu polskich miastach (oprócz poznańskiego Chwaliszewa także we wrocławskich Włodkowicach, na krakowskim Kazimierzu lub warszawskiej Pradze) procesy podnoszenia rynkowej wartości ziemi, prowadzące w dalszej prespektywie do wysiedlenia jej dotychczasowych biednych mieszkańców i zajęcia ich miejsca przez dobrze sytuowane mieszczaństwo. Dwuznaczną rolę w tych procesach odgrywają artyści, którzy jako pierwsi osiedlają się w cieszących się złą sławą dzielnicach, zwabieni ich egzotyką, ale też niskimi czynszami mieszkań i pracowni. Często starają się oni współpracować z zastaną społecznością, uzupełniać braki w edukacji kulturalnej dzieci i młodzieży, realizować projekty animacyjne. Z drugiej strony, obecność artystów pociąga za sobą powszechne zainteresowanie dzielnicą: powstają modne knajpy, kluby i butiki. Wkrótce gruntami zaczynają interesować się deweloperzy, budując luksusowe apartamentowce i lofty lub wykupując zabytkowe kamienice i za pomocą drastycznej podwyżki czynszów zmuszając wcześniejszych niezamożnych lokatorów – w tym także artystów, którzy zwykle do osób majętnych nie należą – do opuszczenia jej. Dzielnica staje się kulturalnie martwym miejscem zamieszkania warstw średnich i wyższych, a władze miejskie ogłaszają to jako swój sukces – rewitalizację.
Skoro polityka gentryfikacyjna realizowana jest wspólnie przez miasto i deweloperów, a wspierana przez zamożnych mieszkańców i krótkowzrocznych dziennikarzy, to zagrożeni przez nią mieszkańcy właściwie nie mają innego wyjścia niż samoorganizować się. Mateusz Gierszon twierdzi, że „rzeczywistą alternatywą dla «zewnętrznych» rewaloryzacji, a w gruncie rzeczy samoobroną mieszkańców przed gentryfikacją, są oddolne ruchy i projekty aktywizacji sąsiedztw”. Potwierdzają to początki Q Ruchu Sąsiedzkiego na Osiedlu Oleandrów w centrum Warszawy.
Mieszkańcy tego osiedla zjednoczyli się spontanicznie około siedmiu lat temu, gdy zaistniało realne zagrożenie, że ich zielony skwer zostanie zabudowany przez dewelopera, drzewa wycięte, a miejsce placu zabaw zajmie wielki apartamentowiec z hipermarketem. „Walka toczyła się na wielu polach i trwa do dziś” – opowiada Jan Rybczyński, społecznik z Osiedla Oleandrów, wyjaśniając, że nowe prawo budowlane ułatwia uzyskanie zgody na zabudowę, a niebezpieczeństwo minie dopiero wtedy, gdy teren zostanie objęty planem zagospodarowania przestrzennego, który taką możliwość wykluczy. Mieszkańcy pisali pisma do urzędów, organizowali spotkania z architektami i z przedstawicielami dewelopera, którzy twierdzili, że nowy budynek nie zaburzy ładu przestrzennego, nagłaśniali sprawę w miejscowej prasie. Tu znów, podobnie jak na Ochocie, istotną rolę odegrało niewątpliwie dospołeczne miejsce spotkań: Klub Na Marszałkowskiej, filia potężnego Domu Kultury Śródmieście, w którym to klubie mieszkańcy czuli się jak u siebie i swobodnie dyskutowali o dotyczących ich sprawach i problemach. Miejscem spotkań stał się także broniony przez sąsiadów skwer, na którym zaczęli oni odbywać wspólne majówki i inne imprezy.
Walka o ocalenie skweru może być interpretowana nie tylko jako skuteczny opór przed gentryfikacją (tym bardziej, że Osiedle Oleandrów to teren w Śródmieściu, a więc szalenie atrakcyjny dla deweloperów), ale też zachowanie posiadającego tożsamość i historię miejsca wobec presji na powiększanie globalnej przestrzeni przepływów. Autorem tak rozumianych kategorii miejsca i przestrzeni jest Manuel Castells. Jako przykłady tego pierwszego przywołuje on dzielnice starych, europejskich miast, które posiadają wyjątkowy, właściwy tylko sobie klimat. Z kolei ezgemplifikacją przestrzeni przepływów są postmodernistyczne lotniska, dworce, biurowce, budynki mieszkalne i wielkie centra handlowe, wyglądające identycznie na całym świecie, pozbawione jakichkolwiek cech lokalnych i związane raczej z podobnymi obiektami w innych krajach, niż ze środowiskiem, które je otacza.
Obrona skweru uzmysłowiła również, że niektórzy mieszkańcy poszczególnych budynków otaczających skwer niekoniecznie stoją po tej samej stronie. Poszczególne budynki należą do wspólnot mieszkaniowych, na które składają się ich członkowie: właściciele wykupionych lokali. Bywa, że zarządy poszczególnych wspólnot dbają przede wszystkim o efektywne gospodarowanie własnym majątkiem, a kwestiami społeczno-kulturalnymi w ogóle się nie zajmują. W tym przypadku okazało się, że część skweru jest w wieczystym użytkowaniu spółdzielni mieszkaniowej, której zarząd, kierując się interesem własnym, a nie całego osiedla, chciał sprowadzić dewelopera. Ruch sąsiedzki pozwolił w tym wypadku na przełamującą partykularyzm interesów aktywność sąsiadów z różnych posesji. Doświadczenie wspólnej, zwieńczonej powodzeniem walki wzmocniło więzi między sąsiadami z Osiedla Oleandrów i pozwoliło im podejmować następne działania samopomocowe. „Proszę zwrócić uwagę, co ludzie chcą, żeby zmienić wokół siebie” – mówi Jan Rybczyński pokazując na stworzoną przez mieszkańców listę życzeń wigilijnych z zeszłego roku. Otwierają ją, wytłuszczonym drukiem, życzenia integracji starszych i młodych mieszkańców Osiedla, sąsiedzkiej życzliwości i – szczególnie znamienne – „Aby ludzie podnieśli głowy i upominali się o godne życie dla tych biedniejszych”. „Sam sens ruchu sąsiedzkiego to integracja, czyli zbliżanie do siebie” – tłumaczy Rybczyński. „Przychodzą bardzo biedni ludzie, w zasadzie bezradni, którzy są zagrożeni eksmisją z mieszkania. Można im pomóc chociażby poprzez sporządzenie szkicu pisma do odpowiedniego biura czy instytucji” – dodaje. Ten wyraźnie socjalny charakter Q Ruchu Sąsiedzkiego powoduje, że wykracza on poza ramy nowych ruchów społecznych nakreślone przez Clausa Offego. Zdaniem tego socjologa nowe ruchy społeczne tym się różnią od starych, że koncentrują się zazwyczaj na kwestiach kultury, stylu życia i tożsamości, podczas gdy stare podejmowały kwestie polityczne i ekonomiczne. Niemniej Q Ruch Sąsiedzki posiada typową dla nowych ruchów społecznych nieformalną i niehierarchiczną strukturę organizacyjną, a także koncentruje się na pewnym wycinku rzeczywistości, bez podejmowania próby konstruowania spójnego światopoglądu.
Koordynatorka Ruchu Agnieszka Matan mówi, że jej rola ogranicza się do inicjowania sąsiedzkich działań. „Staramy się budować platformę komunikacji między ludźmi, którzy już działają lokalnie, ale też dla ludzi, którzy nic wcześniej nie robili, aby ich edukować, inspirować do działania, dawać im narzędzia” – opowiada. Taka platforma komunikacji to nic innego jak forma sieci obywatelskiego zaangażowania, dzięki której „obywatele będą w stanie współpracować dla wspólnych korzyści”, jak twierdzi Putnam. Stowarzyszenie prowadzi Akademię Inicjatyw Sąsiedzkich, w której można się nauczyć, jak animować lokalną społeczność. Oprócz tego Q Ruch Sąsiedzki zaprasza na spotkania – odbyły się między innymi posiedzenia z członkami rad osiedlowych oraz sąsiadami-artystami, którzy bywają współmieszkańcami problematycznymi ze względu na swój indywidualizm, ale również pożytecznymi, gdy swych umiejętności i wyobraźni używają dla dobra innych. Zacytujmy znów amerykańskiego socjologa: „Gęste, ale posegregowane, poziome sieci zależności podtrzymują współpracę wewnątrz każdej grupy, ale sieci obywatelskiego zaangażowania przebiegające w poprzek społecznych podziałów wspomagają szerszą współpracę. Jest to jeszcze jeden powód tego, że sieci obywatelskiego zaangażowania są tak ważnym elementem dostępnego dla wspólnoty kapitału społecznego”.
Najbardziej spektakularnym wydarzeniem sąsiedzkim był jak dotąd Dzień Sąsiada, który warszawiacy obchodzili – podobnie jak mieszkańcy wielu innych europejskich, a szczególnie francuskich miast – pod koniec maja. Agnieszka Matan podkreśla wyjątkowy charakter tego dnia, odróżniający go od popularnych świąt ulicy, pikników czy lokalnych festynów. „Wszystkie miejsca, które się zgłaszały z jednej dzielnicy, namawialiśmy do tego, aby ze sobą współpracowały. To różni się od wszystkiego, co było do tej pory, od imprez organizowanych przez instytucje czy stowarzyszenia dla mieszkańców. Dzień Sąsiada będzie wtedy, kiedy zachęci się sąsiadów do współdziałania” – wyjaśnia, zaznaczając, że bardziej popularne, odgórnie przygotowywane akcje i wydarzenia kulturalne też są wartościowe dla mieszkańców . Punktem wyjścia było dotarcie do nieznanych sąsiadów, zaproszenie ich do współpracy, zapytanie, jakie dostrzegają problemy i jakie mają pomysły na ich rozwiązanie. Inne aktywności podejmowane przez sąsiadów, tym razem z Osiedla Oleandrów, to nakłanianie innych do obsadzania trawników kwiatami, protesty przeciwko zastępowaniu małych, lubianych przez mieszkańców sklepów spożywczych przez oddziały banków, albo apele do władz miasta o więcej miejsc parkingowych. We wszystkich tych działaniach ważna jest komunikacja i współpraca ze wspólnotami mieszkaniowymi, z instytucjami samorządu. Ale Q Ruch Sąsiedzki funkcjonuje zawsze na najniższym poziomie, jest otwarty na każdego, pośrednicząc między ludźmi a organami władzy lokalnej.
Taka forma działania stwarza duże trudności. Trzeba przełamać nieufność, zapoznać się, zaprzyjaźnić, a następnie skłonić do zaangażowania. Dla koordynatorek Q Ruchu Sąsiedzkiego, Agnieszki Matan i Karoliny Kopińskiej, sukcesem jest, gdy na osiedlowe spotkanie przyjdą choćby dwie, trzy osoby, ponieważ zwykle posiadają one potencjał, nawet gdy są zwyczajnymi, szarymi ludźmi. Działający na Osiedlu Oleandrów Jan Rybczyński z zawodu jest inżynierem elektronikiem, pracuje w firmie komputerowej, a do swojej obecnej społeczności wszedł dosyć przypadkowo – akurat tu miała mieszkanie jego żona. Jak sam twierdzi, być może fakt, że był „kimś z zewnątrz” sprawił, że z rosnącą ciekawością przyglądał się osiedlowym realiom, a następnie zaczął działać w zarządzie wspólnoty mieszkaniowej, w Radzie Osiedla, wreszcie w Q Ruchu Sąsiedzkim, który poszerzył jego wiedzę i umiejętności poprzez szkolenia i debaty. Rybczyński podkreśla, że wspólne mieszkanie wielu ludzi w jednej kamienicy oznacza też wspólne kłopoty, które trzeba razem rozwiązywać[11].
Zatem potrzeba czasu, aby odkryć, że każdy mieszkaniec ma jakieś umiejętności, smykałkę do czegoś, co można wykorzystać dla wspólnego dobra. Zdaniem Jana Rybczyńskiego szczególnie osoby w średnim wieku unikają aktywności społecznej, gdyż dzielą swój czas na pracę i karierę oraz dom i rodzinę. Innym problemem jest konieczność działań długofalowych, podczas gdy wielu mieszkańców oczekuje natychmiastowych rezultatów. Mimo tych kłopotów Q Ruch Sąsiedzki budzi coraz większe zainteresowanie warszawiaków, gdyż „model ochocki”, czyli metoda współdziałania wypracowana przez sąsiadów z Ochoty, naprawdę świetnie funkcjonuje.
Na jesień 2010 roku planowane są kolejne kursy Akademii Inicjatyw Sąsiedzkich i spotkania z mieszkańcami, a także lokalne akcje samopomocy. Powstanie również wirtualna mapa inicjatyw sąsiedzkich. Koordynatorki Ruchu zapraszają do współpracy wszystkich zainteresowanych, niezależnie od posiadanego doświadczenia. By skontaktować się z nimi lub umówić na spotkanie wystarczy zajrzeć na stronę http://www.inicjatywysasiedzkie.pl.
Fotografie zawdzięczamy uprzejmości Agnieszki Matan
Xawery Stańczyk
Źródło: Res Publica Nowa