czwartek, 8 lipca 2010

Dołożyć do ognia - wspomnienie o Rafale Górskim

Marek „Sancho” Piekarski
rafalsan_copyZawsze, gdy myślę o Nim, widzę jak ucieka do przodu, w obawie, że zadam niepoprawne pytanie. Rozumieliśmy się bez słów, mimo ciemnych chmur wątpliwości i problemów z bezsilnością. Kiedy byliśmy, byliśmy do końca. Wspólnota anarchistycznego ducha? Cholera wie co to jest, ale tak można to nazwać.

Poznaliśmy się na blokadzie budowy zapory z Czorsztynie. On już wtedy miał za sobą tuzin takich akcji. Nie robiła na nim wrażenia napięta atmosfera niebezpieczeństwa i agresja mundurowych, policji. Wchodził z nią w konfrontacje, nawet wtedy, gdy sytuacja wydawała się beznadziejna. Do dziś mam przed oczyma telewizyjny „Express Reporterów” i program o blokadzie występów Corridy w Chorzowie. Grupka ludzi wraz z Rafałem wchodzi na arenę, a organizatorzy wypuszczają byka i to przy aplauzie widowni i bierności policji. Tamta historia obrazuje całe jego życie. Chęć zrobienia czegoś wartościowego, ważnego nawet przeciw wiwatującemu tłumowi, bez wahania, z potrzeby serca.

To była pierwsza akcja, w której go widziałem. Inspiracja, podziw za wariactwo, ale też determinację. Wtedy go jeszcze nie znałem, ale było dla mnie oczywiste, że się kiedyś na siebie natkniemy. Ferwor walk ściągał nas w te same miejsca, a cisza po nich dała miejsce do wspólnych dyskusji o tym co dalej. Co poza konfrontacją? Jaka alternatywa? W późniejszych latach zaprzątało nam to głowę niemal w każdej rozmowie. Potrafiliśmy rozmawiać o tym godzinami przez telefon i całe noce przy alkoholu. Im bardziej poznawałem Rafała, tym  czułem się bogatszy, tym bardziej widziałem, że wiemy co, jak i dlaczego chcemy zmieniać. Nie tylko ze światem, ale ze sobą w tym świecie.

Kiedy to Kraków huczał od rewolucyjnych inicjatyw, mnie szarpały wątpliwości gdzie się przeprowadzić. Rozważałem Kraków, wybrałem Poznań. Kiedyś mówiłem o tym Rafałowi. Zareagował impulsywnie: „nienawidzę Krakowa, tej mieszczańskiej konserwatywnej zgnilizny, która nie potrafi widzieć niczego poza czubek własnego nosa. Najchętniej wyprowadziłbym się stad”. Nigdy jednak nie przekroczył tej bariery, samozasysającego się miasta. Znał je bardzo dobrze i myślę, że jedyną z jego najważniejszych potrzeb było udowodnienie  sobie, że można inaczej żyć i funkcjonować w relacjach społecznych. Dlatego uciekł od bogoojczyźnianego patosu niepodległościowców, w objęcia mateczki anarchii rozpoczynając długoletnią współpracę z Markiem Kurzyńcem.

Ten team to jedna z legend Krakowa. Sam miałem okazję kilka razy widzieć ich w akcji. Kiedy na jednej z demonstracji zaczęła się poruchawka, wyskoczył policyjny wąsal i poganiał innych: „…brać Górskiego i Kurzyńca…”. Czuć było, że dobrze ich znają i darzą niewytłumaczalnym szacunkiem. „Marek, Rafał dajcie spokój…” mówił jakiś koleś, podczas akcji przeciwko bankietowi charytatywnemu, organizowanemu przez władze miasta. Bankiet charytatywny, ale oczywiście za pieniądze podatnika, a nie bawiących się notabli. Dlatego Federacja Anarchistyczna organizowała coroczny na niego atak. Podchodzi do mnie Rafał i mówi: „Sancho, kopnij go dupę, bo ja nie mogę”. „Kogo?”, pytam. „Wiceprezydent Krakowa wykorzystuje to, że mam zawiasy…”

W tym gorącym okresie lat 90., krakowscy anarchiści mocno „dokładali do ognia”. Niemal zawsze razem Górski i Kurzyniec. Cały ten czas wkomponowywał się w naszą powszechną wiarę w mit solidarności i etos walki o wolność. Ta wiara trzymała nas i pchała do działania. Jednak brakowało czasu na nasze przyziemne rzeczy, rozmowy o nich i choć próby wyjścia z obłędu, jaki nas otacza na co dzień.

Rafał próbował „odnajdować się” w studiach. Wybór historii sztuki delikatnie sugerował, do czego miał naprawdę serce. Ucieczka w wykopaliska, jeżdżenie po zamkach, dawało mu jakby równowagę. Pamiętam kilka takich zamkowych wypadów przy okazji zadym, za każdym razem Rafał napełniał się innym życiem. Miał niesamowitą wiedzę. Na uniwersytecie był jednym z ulubionych studentów. Nie dość, że pracowity, to można było z nim pogadać o tym, co się dzieje w kraju i na ulicach Krakowa. Kadra to uwielbiała. Nie tylko kadra. Pamiętam jak Rafał przyjechał kiedyś do mnie, przy okazji wyjazdu na jakieś wykopaliska, z gromadą dziewczyn. Po latach dowiedziałem się, że była wpośród nich Dorota, z którą spędził ostatnie lata swojego życia. Chyba jednocześnie najbardziej dramatyczne i najszczęśliwsze.

Działalność społeczno-polityczna i historia, sztuka - dwa światy, które ciężko było połączyć, bo ciężko połączyć mieszczańskie kaprysy, z walką ludzi wykluczonych o podstawowe prawa. Pamiętam jak ucieszyła go rozmowa na Rozbracie z profesorem Piotrem Piotrowskim. Powiedział mi wtedy: „ten gość u nas na studiach jest bogiem za postmodernizm, a tu się okazuje, że jeszcze facet kuma, jak to jest w życiu”.

Kiedy Rafał trafił po raz kolejny do pierdla Piotr Piotrowski podpisał za niego poręczenie, by można go było wyciągnąć z pudła. Rafał szanował sztukę, ale nie mógł pogodzić się z tym, że jej twórcy tkwią w hipnotycznym zawieszeniu. Pamiętam jak razem próbowaliśmy z tej hipnozy wyrwać m.in. Komunę Otwock. Nasze pomysły, by wygenerować platformę artystów wspierających ludzi w ich realnych problemach np. strajkach, roztrzaskały się o niemoc  i przekonania artystów.

Tak to sobie przypominam. Rafał wracał do tematu studiów wtedy, kiedy miał dość „rewolucji”. Taka naturalna odskocznia. Tu odnajdywał spokój. Kiedy jednak coś trzeba było zrobić, zawsze tam był. Strajk, blokada, demonstracja… Pogodzenie tych dwóch światów nigdy mu się nie udało. Tak naprawdę brakowało mu jednego egzaminu, by osiągnąć tytuł magistra. Niestety mimo tego, że była to formalność, nie zrobił tego.

Pod koniec lat 90., było już jakoś inaczej. Ruch jakby nie wiedział, co robić dalej. Razem z Krakowem zainicjowaliśmy Komitet „Wolny Kaukaz”. Pewnego dnia zadzwonił Rafał i spytał, czy nie mógłbym załatwić kontaktów z ludźmi w Czeczenii „dla znajomego”. Wtedy nie rozumiałem o co chodzi. Rafał cisnął mnie dość długo, a kiedy się spotkaliśmy, oznajmił mi, że jedzie. Powiedziałem mu wtedy, że to desperacja, że znacznie bardziej potrzebny jest tutaj. Nie było jednak mowy, aby go od tego pomysłu odwieźć. Mam poczucie, że nie było takiej atmosfery w kraju, która mogła go powstrzymać od tej decyzji. Mało kto wiedział, gdzie jest. Siedział niemal rok w Gruzji, licząc, że uda mu się znaleźć kontakty i przejść przez wąwóz Pankiski do Czeczenii. Nie udało się. Dwa razy niemal nie zginął w utarczkach z miejscowymi bandziorami. Być może efekt jednej z bójek zaważył później na jego stanie zdrowia. Jego desperacki wyjazd skończył się znowu w Polsce. Bez pieniędzy i pomysłu, co dalej.

Ruch był już gdzie indziej. Znowu powróciły do łask stare nie podnoszone od lat tematy: samorząd, syndykalizm, sprawiedliwość naprawcza. To wszystko w tle antyglobalizacyjnej debaty. Pojawiła się też próba opisania historii polskiego anarchizmu. Rafał włączył się w te działania. Jego liczne opracowania, artykuły, wywiady dały impuls do pracy intelektualnej i wyprowadziły ruch anarchistyczny z dołka. Sam Rafał zaczął na nowo widzieć świat, odżywać… kiedy niestety dopadła go choroba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz